Skok w górską otchłań

 

By uratować dwóch ludzi, odważny pilot smigłowca zaryzykował utratę kontroli nad maszyną.



 

Jim Hood pędził furgonetką, rozchlapując kałuże na żwirowej ulicy Talkeetna, wsi leżącej u stóp góry McKinley na Alasce. Jechał na małe polowe lotnisko. Ten postawny, wąsaty 40-latek w kowbojskich butach i kapeluszu był pilotem-ratownikiem tutejszego parku narodowego. Pół godziny lotu stąd rozgrywała się tragedia, a on z niepokojem spoglądał na zachmurzone niebo.

Była sobota 20 czerwca 1998 roku. Już dwa dni temu dwaj Brytyjczycy utknęli na wąskiej półce skalnej, tuż pod wznoszącym się na wysokość 6194 m n.p.m. szczytem góry McKinley. Burza szalejąca na górze uniemożliwiała loty, wicher był taki, że człowiek tracił tam ciepło jak przy minus 70°C. Nikt nie przeżyje w tych warunkach - powtarzał sobie Hood.

Na takiej wysokości można zamarznąć jednej nocy. Hood znał półkę, na której utknęła ta dwójka - paskudne miejsce, nie ma jak lądować. Można najwyżej zrzucić linę i zabrać ludzi huśtających się pod brzuchem śmigłowca. Jednak takiej akcji ratowniczej nigdy się jeszcze nie udało przeprowadzić na tak zawrotnej wysokości, gdzie ludzie z trudem oddychają i gdzie powietrze jest tak rozrzedzone, że łopaty wirnika śmigłowca prawie nie znajdują oparcia.

Jednak nie ma to większego znaczenia - póki ludzie na górze walczą o życie, on musi być gotowy do akcji.



Zawiniety w nieocieplaną płachtę ciemnowłosy sierżant Martin Spooner dygocze konwulsyjnie. Okulary przymarzły mu do czoła. Potrząsa nieruchomą postacią leżącą obok i wrzeszczy:
- Hej, koleś! Która godzina? Słyszy stłumione przekleństwo i oddycha z ulgą. Jego kumpel Carl Bougourd dał znak żyda. Jak długo on jeszcze wytrzyma ? - zastanawia się Spooner.

Góra McKinley uchodzi za zimniejszą, bardziej wietrzną i groźniejszą niż Mount Everest. Ten najwyższy szczyt Ameryki Północnej wyrasta nieomal od poziomu morza, a Everest (najwyższy szczyt świata) z płaskowyżu, który dodaje mu 3000 metrów. Gdyby więc ustawić je obok siebie, to góra McKinley byłaby wyższa i trudniejsza do wspinaczki. Porywa się nań co rok blisko tysiąc śmiałków, z których średnio trzech ginie, a na szczyt dociera mniej niż połowa.

Obaj, Bougourd i Spooner, należeli do 10-osobowego oddziału brytyjskich komandosów.

Podczas ćwiczeń mieli nieszczęśliwy wypadek. Doświadczony alpinista Spooner szedł pierwszy stromym ośnieżonym stokiem. W pewnym momencie jeden z dwóch kolegów przypiętych do jego liny się poślizgnął. Cała trójka przekoziołkowała sto metrów. Tylko stercząca skała uchroniła ich przed spadnięciem niżej - 3 km w dół do doliny. Niestety, Spooner skręcił w kostce obie nogi.

- Zostanę i zrobię mu zupę - zaproponował 35-letni spokojny i prostoduszny kapral Carl Bougourd, który wspinał się pierwszy raz w życiu.

Baterie radia wysiadły, więc grupa ruszyła w dół po pomoc do strażników parku narodowego, których namioty widzieli jakieś półtora kilometra niżej.

- Nic się nie martw, kumple nas stąd ściągną - zapewniał go sierżant Spooner, gdy tylko zostali sami.

Ten rówieśnik kaprala był szczupły i zwinny, należał do kadry szkolenia sportowego. Nie podejrzewał nawet, jakie jego koledzy napotkają przeszkody. Najpierw stracili sporo czasu, gdyż natknęli się na dwójkę rannych Amerykanów, którym musieli udzielić natychmiastowej pomocy. Potem dwaj żołnierze spadli i mocno się potłukli -- tak, że sami wymagali pilnej interwencji ratowników. A później rozpętała się burza i rozwiała szansę na rychłą pomoc.



Dopiero w niedzielę o godzinie 17 chmury nieco się rozstąpiły i odsłoniły błękit. Jay Hudson wystartował cessną z lotniska w Talkeetna natychmiast, miał obserwować szybko się tu zmieniające warunki atmosferyczne. Zaś Jim Hood zaciągnął zamek ognioodpornego, arktycznego kombinezonu, wciągnął ocieplane buty i poderwał z ziemi francuski śmigłowiec.

Tymczasem dwa wojskowe śmigłowce ratownicze z Fairbanks wylądowały w górskiej bazie strażników parku narodowego. Jeden miał zabrać rannych Brytyjczyków i Amerykanów, których już zniesiono z góry, a drugi polecieć pod szczyt i zrzucić Spoonerowi i Bougourdowi - o ile jeszcze żyją - radio wraz z zestawem pierwszej pomocy.

Ledwie załadowano rannych, gdy gęste chmury znowu zasnuły górę.

- Zwijamy się stąd, szybko - ponaglał pilot, bo dla śmigłowca chmura, w której nic nie widać to śmiertelna pułapka.

Spoonerowi i Bougourdowi zamarło serce, gdy słuchali oddalającego się warkotu śmigłowców. Pełen najgorszych przeczuć Bougourd napisał do rodziców: "Niełatwo mi tak zaczynać list, ale może to moja ostatnia noc...".

Potem Spooner usłyszał dźwięk, coraz donośniejszy. Chwiejnie stanął na nogi, machał do cessny, gdy przelatywała jakieś 200 metrów od nich. Pilot dał mu znak uniesionym kciukiem.

- Widzę na stoku dwóch klientów. Stoją! - zawiadomił przez radiostację dowództwo straży parku narodowego.



Maszyna Hooda pięła się w górę tuż przy ścianie masywu. Gdy wysokościomierz pokazał 3 tysiące metrów, Hood i towarzyszący mu strażnik założyli maski, oddychali teraz tlenem. Łopaty wirnika śmigłowca "ślizgały się" w rozrzedzonym powietrzu, więc wznosili się coraz wolniej. Na wysokości 5,5 tysiąca metrów wysokościomierz się zatrzymał.

- Tak nie da rady, spróbujmy inaczej - stwierdził Jim Hood.

Polecieli do bazy i strażnik wysiadł z ciężkim ekwipunkiem ratownika. Komendant bazy 44-letni Roger Robinson skulił się pod maszyną z 35-metrową liną. Przyczepił ją jednym końcem pod spód śmigłowca, na drugim końcu była klamra i zasobnik z zestawem ratunkowym. Hood wystartował bez pasażera, pod nim kołysał się zasobnik.

Teraz o wiele lżejszy śmigłowiec zdołał wznieść się na prawie 6 tysięcy metrów. Hood dostrzegł na lodowym zboczu dwu żołnierzy i zawisł nad nimi. Bał się, że rozhuśtany zasobnik strąci któregoś w przepaść. Na szczęście Spooner też zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa i oparł się chęci łapania przesyłki w locie. Zasobnik gładko wylądował u ich stóp i Jim Hood odpiął automatyczną klamrę.

Gdy zawrócił, zobaczył pędzący w jego kierunku wał chmur, groziło mu odcięcie drogi powrotu. Leciał w dół nad lodowcem tak szybko, jak tylko mógł.

Cała południowa ściana góry utonęła w białej mgle, nikt tam nie poleci.

- Halo, ktokolwiek nas słyszy, tu Martin i Carl... - nagle usłyszał w swojej radiostacji.

- Dzięki za towar, tylko gdzie jest piwo - Spooner żartował ze strażnikami przez radio, które zrzucił mu Hood.

- Może będziecie musieli tam posiedzieć jeszcze parę dni, bo pogoda znów się psuje - ostrzegał ich komendant Robinson.

- W porządku kolego, wezwiemy inną taksówkę - dowcipkował Spooner, ale perspektywa zostania tu w czasie kolejnej burzy przerażała go.



Na smaganej wichrem skalnej półce Spooner i Bougourd buszowali w zasobniku. Wypili gorącą czekoladę z termosu, zjedli kaloryczne baloniki i wsunęli się w ciepłe śpiwory. Jednak Bougourd nie leżał spokojnie.

- Zimno mi w nogi, okropnie zimno mi w nogi - mamrotał.

Spooner z przerażeniem uświadomił sobie, że człowiek, który został, by mu pomóc traci przytomność.

- Lepiej się pospieszcie, Carla tak trzęsie, że może stąd spaść - ponaglił przez radio strażników.


Gdy Hood zatankował do pełna w Talkeetna, Robinson zakomunikował, że niebo znów się przeciera.

- Wracam tam. Jeżeli pogoda się utrzyma, mamy ostatnią szansę na uratowanie tych chłopaków. Ściągnijmy ich żywych - oświadczył Jim Hood.

Wokół szczytu po czystym niebie krążył cessną Jay Hudson, patrzył w dół na przesuwające się chmury.

- Robi się prześwit, startuj teraz, spróbuję cię naprowadzić - mówił przez radio Hoodowi.

Zgodnie ze wskazówkami Hudsona Hood zatoczył spore koło wokół góry, w tym czasie omawiał z Robinsonem swój brawurowy pomysł.

- To są sprawni żołnierze, wykorzystajmy więc uprząż ratowniczą. Zgarnę ich za jednym zamachem.

Uprząż to splot mocnych pasów, które zakłada człowiek podwieszony na linie pod śmigłowcem.

Hood miał świadomość, że to będzie najbardziej ryzykancki lot jego życia. Kilka godzin wcześniej nie był w stanie wznieść się powyżej 5,5 tysiąca metrów z powodu ciężaru pasażera. Teraz będzie musiał unieść dwóch - będąc na większej wysokości.

Planował, że zawiśnie nieruchomo nad półką i spuści linę dokładnie na ludzi. Nie będzie musiał podnosić ich do góry, tylko przeciągnie za krawędź półki. Wtedy spadną, a ich ciężar pociągnie śmigłowiec w dół. Przez 1,5 km pod półką jest pusto, nie ma o co uderzyć. Maszyna będzie tracić wysokość, więc śmigło trafi w gęstsze powietrze i w pewnym momencie Hood zacznie mieć wpływ na tempo spadania, potem wyląduje w bazie strażników.

Musi się udać albo ci faceci zginą, a może i ja - powtarzał sobie Hood. Śmigłowiec z głośnym warkotem wylądował w bazie. Komendant Robinson wymienił linę pod jej spodem i dał pilotowi dwie uprzęże ratownicze. Jim Hood zrzucił je uwięzionym na skalnej półce mężczyznom i szybko zleciał do bazy, by uzupełnić zapas paliwa i tlenu.

- Musimy ograniczyć wagę. Nie bierzcie aparatów fotograficznych, plecaków, nic. Przypnijcie się tylko i podziwiajcie widoki - przypominał przez radio, gdy wracał na górę.

Lekki obłok zasnuwał już szczyt. Za parę minut luka w chmurach znów się zasklepi. Wiatr wzmógł się do prędkości ponad 30 km/godz., do granicy bezpieczeństwa. Teraz albo nigdy - powiedział sobie Hood.

Zawisł nad mężczyznami, wykorzystywał ponad 95 procent mocy silnika, by utrzymywać się na stałej wysokości. Zbliżywszy się, zobaczył, jak żołnierze pomagają sobie wstać, 8-centymetrowej średnicy metalowy pierścień na końcu liny zbliżał się do nich.

Maleńki śmigłowiec zachybotał się, ale Hood nie dopuścił, by lina z pierścieniem się zakołysała. Stracić równowagę było tak łatwo, że kiedy schylił się, aby sprawdzić, co się dzieje w dole, a potem podniósł głowę do tablicy przyrządów maszyna zahuśtała się niebezpiecznie.



Spooner czekał spokojnie na zbliżający się metalowy pierścień. Pozwolił mu dotknąć ziemi, by rozładować naelektryzowany tarciem powietrza metal, potem pierścień jakby sam wleciał mu do ręki. Ten pilot to mistrz - pomyślał z podziwem.

Jim Hood obserwował z góry, jak mężczyzna przypina do pierścienia kolegę, potem siebie. Ruszali się jak muchy w smole, zesztywnieli z zimna. Wreszcie jeden z nich zatoczył ręką koło nad głową.

Pilot użył pełnej mocy silnika, jednak maszyna stała jakby na kotwicy obciążona balastem dwóch ciał. Manewrował na krawędzi ryzyka, jeszcze nigdy nie zbliżył się do niej tak blisko.

- Jeszcze ciut w górę i lecimy! - mruknął do siebie.

Śmigłowiec zakołysał się gwałtownie, zatrząsł, silnik ryknął na pełnych obrotach. Maszyna z trudem wzniosła się parę centymetrów. Widząc, że lina się naprężyła, Hood odchylił śmigłowiec od zbocza.

Stojąc, Spooner obejmował Bougourda, czuł, jak ciągnie go uprząż.

Ledwo dotykał palcami ziemi, sądził, że zaraz uniosą się wyżej, ale nie - uprząż wlokła go w bok, nagle skończył się im grunt pod nogami i obaj zaczęli się kołysać w powietrzu.

Hood natychmiast zmniejszył moc silnika i ustawił śmigłowiec nieruchomo, by powstrzymać huśtanie liny. Po chwili płynnie oddalił się od zbocza. Wyginając się jak kardci papieru, łopaty wirnika groźnie trzepotały, gdy prędkość spadania śmigłowca stawała się zbyt duża. Pilot kierował się na bazę strażników.

Spooner patrzył z góry na szybko zbliżające się namioty - i już leżał na śniegu, obok Bougourd. Ożywieni nagłym przypływem ulgi i radości objęli się i siłowali jak smarkacze. W końcu padli na plecy, zanosząc się dzikim śmiechem.

- Udało się, koleś, żyjemy!


Carl Bougourd stracił z powodu odmrożeń palce stóp. Zaklina się, że żadna siła nie zaciągnie go znów w góry. Martin Spooner zerwał sobie ścięgna stopy, ale ma nadzieję, że kiedyś z żoną i dziećmi wróci na górę McKinley.

- Przede wszystkim po to, by uścisnąć rękę mistrzowskiemu pilotowi, który uratował nam życie.





Tekst: JOHN DYSON
Tłumaczenie: JOLANTA KOZAK
Przegląd Reader's Digest 2000


 

O włos od śmierci

 

Podczas wyprawy na polowanie zostali niespodziewanie zaatakowani przez rój os



 

DEBBIE JACOBY WALKER popatrzyła w górę i uśmiechnęła się. Nad stuletnimi cyprysami i dębami trzęsawisk Florydy szybowały orły. Vvchowana w odległym stanie Meryland czuła deszcz emocji, gdy wjeżdżała do tego dzikiego gąszczu do jazdy po mokradłach. Terenowy wóz bez dachu był wysoko zawieszony - miał metrowej średnicy opony, przypominał czołg. Czuła się w nim bezpieczna. Parujące bagna pełne krokodyli i węży nie były jej żywiołem.

Debbie, 41-letnia matka dwójki dzieci, siedziała w aucie, które zbudował jej mąż Ben specjalnie do jazdy po mokradłach. Terenowy wóz bez dachu był wysoko zawieszony - miał metrowej srednicy opony, przypominał czołg. Czuła sie w nim bezpieczna.

Tego dnia pod koniec października 1995 roku rozpoczynał się sezon myśliwski. 46-letni Ben, właściciel szkółki leśnej wziął urlop, zeby zapolować na jelenie i dziki.

Zabrał ze sobą Debbie i obu synów, 4-letniego Matthewa i 2-letniego Marka.

Zmęczeni dtugim dniem, ukołysani kolebaniem wozu, chłopcy przysnęli z tyłu. Pod ich podwyższonymi siedzeniami, w dużej klatce leżały spokojnie dwa psy myśliwskie Bena.
- Może powinniśmy już wracać? - spytała Debbie późnym popołudniem.
- Wystarczy trzymać się własnych śladów, a wrócimy przed zachodem słońca - zapewnił ją Ben.

WALKA

Pojazd uwiązł w gałęziach. Ben wszedł na olbrzymią oponę, żeby je wyciąć. Przez warkot silnika do Debbie dotarł skowyt psów.
- O Boże! - zawołał jednocześnie Ben.
- Co się stało? - spytała.

Ben drapał się przez dżinsy. Debbie spojrzała na męża i zobaczyła, że od kostek po uda pokrywa go gruby, pulsujący koc żółtych owadów. Wściekła chmara tysięcy os opadła na pojazd. Debbie poczuła ukłucia dziesiątek sztyletów.

Chłopcy! Odwróciła się i zobaczyła rój unoszący się nad śpiącymi dziećmi. Matthew obudził się z krzykiem, rozpaczliwie wymachiwał rękami.

"Mamusiu, niech one przestaną!", usłyszała płacz Marka. Ben zdołał wrócić za kierownicę. Wrzucił wsteczny bieg, ale ten nie chciał zaskoczyć.
- Musimy uciekać. Ja skaczę pierwszy. Rzuć mi dzieci - krzyknął.

Skoczył na oślep w wysokie podzwrotnikowe chaszcze. Prawą nogą uderzył w coś twardego, załamała się pod nim. Ciało przeszył rozdzierający ból.
- Debbie, czekaj! - dowlókł się do pojazdu. - Rzuć tu Marka! Ziemia jest miękka.

Debbie zawahała się. Jak mogła rzucić synka z wysokości ponad 2 metrów? I wtedy wielki, rozjuszony rój, zaatakował ją. Debbie krzyknęła, upuściła Marka i zwinęła się z bólu. Chłopczyk wylądował w błocie bez szwanku i Ben odciągnął go od pojazdu. Debbie upuściła Matthewa i wygramoliła się za nim.

Psy w klatce wyły jak opętane. Debbie krajało się serce. Nie mogę im pomóc. Muszę myśleć o rodzinie - postanowiła. Odtoczyła Matthewa od auta.
- Musimy osłonić dzieci! - krzyczała.

Z Benem otrzepywali osy z chłopców i zanurzali ich w błocie. Widziała jak przez mgłę. Zgubiłam okulary! -uświadomiła sobie. Miała tak słaby wzrok, że bez szkieł nie poruszała się nawet po domu.

Ben spojrzał na Debbie. Jej twarz przykryły osy - jak ruchoma maska. Policzki, czoło i podbródek zaczynały puchnąć - znak reakcji alergicznej, która może spowodować śmierć.
- Dęb, wynieś Marka. Odejdź kawałek stąd po śladach opon - nakazał Ben. - Matt pójdzie za tobą.

Debbie zgarnęła chłopca i ruszyła w tył, byle dalej od strasznych napastników. Wreszcie rój przestał ją ścigać.
- Idź za mamą - rzucił surowo Matthewowi Ben. - Ona się tobą zaopiekuje.

DECYZJA

Przerażony 4-latek, wciąż oblepiony osami, przedzierał się za nią.

Kiedy Debbie zobaczyła, że chłopiec jest sam, zrozumiała, że z Benem jest źle.
- Zostańcie tu - przykazała dzieciom. Ze spuszczoną głową, młócąc rękami, wróciła w żółtą burzę.
- Ben, spróbuj iść. Pomogę ci - wysapała łapiąc oddech. Ale nie zdołała podnieść tego 100-kilogramowego mężczyzny, metr osiemdziesiąt pięć wzrostu.
- Och, Ben. Co my poczniemy? - wołała z rozpaczą, a jej słowa przechodziły w bełkot.

Ben rozumiał, że sytuacja jest bardzo groźna. Sam strasznie cierpiał, a Debbie była w szoku. Kiedyś, po jednym użądleniu znalazła się w szpitalu. Nikt nie wiedział, gdzie są, a zmierzch się zbliżał.
- Posłuchaj, Dęb. Musisz biec po pomoc. Zostaw dzieci.
- Nie mogę! - odparła.
- Z chłopcami nie dasz rady. Idź, póki jeszcze masz siłę. Po śladach naszego wozu trafisz do obozowiska, które mijaliśmy.

Debbie wiedziała, że nie ma wyboru.
- Kocham cię, Ben. Zrobię, co w mojej mocy.

Patrzył za nią, jak kuśtykając znika z pola widzenia. Wydawało się niemożliwe, żeby zdołała sprowadzić pomoc. Ale oboje byli bardzo wierzący. Zaczął się modlić.

Debbie brnęła przez mokradła, starając się za wszelką cenę iść między koleinami. Bez okularów wszystko było za mgłą. Umysł jej stępiał, ciało ogarniał bezwład. Zdradziecki jad zaczynał robić swoje.

Przy wstrząsie anafilaktycznym najpierw alergeny jadu obniżają ciśnienie krwi, co zmniejsza dopływ tlenu do mózgu, serca i innych narządów. Następnie skóra i błony śluzowe puchną, zatykając gardło i drogi oddechowe. Jedne ofiary umierają natychmiast, inne duszą się powoli. Debbie była w początkowej fazie - słabła, traciła orientację i zboczyła ze swego szlaku.

SPOTKANIE

Phil Pellether od dawna ostrzył sobie zęby na to polowanie z kolegami. Zwierzyny nie brakowało, humory kompanom dopisywały, a jego coś gryzło. Wszyscy wyjechali, ale 45-letni dyrektor wydziału kultury w tym okręgu został, żeby zwinąć obóz. Sam nie wiedział, dlaczego.

Była godzina 16.25, kiedy wjechał półciężarówką na stare wąskie torowisko, którego myśliwi używali, jako drogę. Sto metrów przed sobą zobaczył jakąś sylwetkę. Utytłana w błocie kobieta słaniała się na nogach. Twarz miała potwornie opuchniętą. O Boże, pomyślał, ależ ona jest pobita!
- Nic pani nie jest?
- Moje dzieci nie żyją! Mąż złamał nogę... osy atakowały. Napadły na nas! - krzyczała Debbie.
- Pomogę pani. Znajdziemy ich razem - zaofiarował się Pelletier, próbując ją uspokoić.
- Nie dam rady. Duszę się. Potrzebuję lekarstwa - wycharczała. Miała j błędny wzrok i bladą, zszarzałą skórę.
- Zawiozę panią do Ortony - zaproponował Pelletier. - To 5 minut stąd. Tam jest sklep. Zadzwonimy po pomoc.
W Orionie pielęgniarka szybko wstrzyknęła Debbie adrenalinę. Zanotowała: stan krytyczny, zagrożenie życia.

W ambulatorium Debbie nie spuszczała wzroku z Pelletiera. W jej oczach widział nieme błaganie, żeby wrócił na bagna i odnalazł jej rodzinę. Ojciec dwojga dzieci rozumiał jej udrękę.
- Niech się pani nie martwi. Znajdę ich - uspokoił półprzytomną matkę.

POSZUKIWANIE

Pot lał mu się po plecach, ale grzał furgonetką 100 kilometrów na godzinę po szynach kolejowych w głąb mokradeł. Debbie opisała mu miejsce, w którym wyszła z lasu na tory.

Zobaczył przecinkę i ostro zahamował. Może to tutaj - pomyślał. Ale auto zaczęło się zapadać w trzęsawisku. Wycofał się szybko na tory i ruszył dalej. 15 metrów dalej trafił na kolejną przecinkę. Przypomniał sobie, że gdzieś tu były stare drogi drwali. To tędy musiala iść.

Światło dnia przygasało. Pelletier jechał, chociaż nie widział przed sobą drogi. Rytmiczny odgłos łopatek wentylatora chłodnicy pluskających w wodzie przypominał mu, że zbyt głęboko grzęźnie w błocie. Mignęło mu coś kolorowego. Przyhamował. W płytkiej kałuży siedział mały chłopiec! Mówił do siebie. Nie chcąc go wystraszyć, Pelletier zawołał z daleka:
- Mam twoją mamusię!

Dziecko odwróciło głowę w jego kierunku. Pelletier nie był przygotowany na taki widok. Z monstrualnej głowy sterczały uszy. Szyja, ręce i nogi 4-letniego Matthewa były potwornie opuchnięte. Na skórze - bladej i przezroczystej jak pergamin - widać było setki fioletowoczerwonych ukąszeń.

Pelletier wziął chłopca na ręce i niósł go ostrożnie do samochodu. Mały krzyczał i wił się z bólu. Dygotał z zimna, chociaż było ponad 30°C. W aucie patrzył tępo przed siebie, zwiesił głowę.

Traci przytomność - pomyślał Pelletier. - Muszę zawieźć dziecko do szpitala. Może uda się go uratować.

Cisnął gaz do dechy. Przy trzeciej wyrwie szczęście go opuściło. Woda przelała się przez maskę, silnik zamilkł. Pelletier wziął na ręce bezwładnego Matthewa i brnął po kolana w mokradłach.

Zauważył kogoś.To był zastępca szeryfa, Carlin Coleman, który wyruszył za Philem na miejsce wypadku.
- Chłopiec wymaga natychmiastowej pomocy! Musimy mieć specjalny wóz terenowy na te bagna, żeby wydostać pozostałych - zawołał Pelletier.

Taki wóz kolega Pelletiera zostawił w obozowisku. Powiedział o tym Colemanowi. Niebawem natknęli się na dowódcę straży pożarnej, Denni-sa Hollingswortha. Postanowili, że szeryf zabierze chłopca do sklepu w Ortonie, a Pelletier z Hollingsworthem wrócą na mokradła wozem z obozowiska. Było wpół do siódmej. Za godzinę ich szansę na znalezienie Marka i Bena Walkerów zmaleją do zera.

URATOWANI

Hollingsworth zauważył w błocie ślady opon.
- Zaraz, widzę dwa różne ślady - duży i mały. O, tu się przecinają.
- Ta kobieta mówiła, że jej mąż ma duży wóz - rzekł Pelletier. - Może tutaj zmyliła drogę i poszła za małym śladem? Dlatego tak szybko ją spotkałem. Nie mogła mieć więcej szczęścia.

Dwaj mężczyźni ruszyli po śladach dużych opon. Doszli do rozlewiska wody obrośniętego gąszczem palm karłowatych. Po jego drugiej stronie Pelletier dostrzegł zarys głowy.

Hollingsworth skoczył i z furią przedzierał się na przełaj przez mroczne trzęsawisko. Zobaczył spuchniętą, szarą jak popiół twarz 2-letniego Marka. Strażak zdławił łzy i porwał w ramiona ubłoconego malca.
- Wydostaniemy cię stąd, bracie - zapewniał dziecko łamiącym się głosem.

Przyniósł chłopca do Colemana, który natychmiast odjechał z nim do Ortony.

Ben Walker nie ruszył się od odejścia Debbie. Wołał swoich synów, ale bez skutku. Bał się, że poszli za matką i gdzieś się zgubili. Jedyna pociecha, że osy dały mu spokój. Atakowały teraz wóz terenowy, którego silnik nadal pracował. Ben tracił przytomność z bólu. Ledwo słyszał nadjeżdżający samochód i męski głos.
- Ben? Nic ci nie jest? Idziemy po ciebie.
- Dzięki Ci, Boże. Dzięki Ci - powtarzał Ben.

Niedługo potem myśliwi zapuścili się na mokradła, żeby uwolnić psy, które przeżyły atak os. W końcu spalili ich gniazdo. Większość gniazd dzikich os znajduje się pod ziemią. To rozrosło się w górę i zajęło zwalony pień. Najwyraźniej wóz Walkerów uderzył w nie kołem i rozjątrzył osy.


Debbie, która była o włos od śmierci, doszła do siebie w szpitalu Columbia East Pointe. Ben miał skomplikowane złamania kości prawej nogi. Przeszedł kilka operacji i wrócił do pracy. Chłopcy szybko wydobrzeli i nie dręczą już ich nocne koszmary. Wspomnienia chwil grozy i bólu bledną. Pozostaje przekonanie, że najważniejsza jest miłość, że to ona wyzwala w nas odwagę i zdolność do poświęceń.

Pod sklepem w Ortonie do dziś mieszkańcy opowiadają o tych dziwnych zbiegach okoliczności - gdy odpowiedni ludzie zjawili się w odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu. I o tym, że każdy krok, na pozór fałszywy okazywał się zbawienny.

Mówią, że to cud.





Tekst: GERRY JOHNSON
Tłumaczenie: ANNA KOŁYSZKO
Przeglą Reader's Digest 1997

 

W paszczy rekina

 

W pierwszej chwili wydało się mi, że zaatakował mnie lew morski, rozeźlony na nas za wypłoszenie mu ryb, lecz moi przyjaciele widzieli, jak nad powierzchnię wynurzył się ogromny szary rekin, z wygiętym w łuk grzbietem i rozdziawioną paszczą, i chwytając mnie razem z deską, wciągnął pod wodę.



 

Gdybym tego dnia lepiej przyjrzał się temu, co się wokół dzieje, może nie pędziłbym tak ochoczo do wody w Canon Beach, gdzie jest jedno z najlepszych miejsc do surfowania w calym Oregonie. Na przykład - gdybym dostrzegł ławice małych rybek wyskakujących w panicznej ucieczce nad lustro wody.

Chyba największym moim błędem było to, że zlekceważyłem opowieść dwóch rybaków, którzy w zatoce Tillamook, 48 kilometrów na południe, widzieli, jak ogromny rekin zaatakował parusetkilogramowego lwa morskiego i podrzucając jak zabawkę, rozszarpał go na kawałki i pożarł na ich oczach.

Tego dnia wiatr od wschodu stwarzał idealne warunki do surfingu - wiejąca od lądu zimowa bryza spiętrzała niemal idealne fale o wysokości od metra do dwóch, tworzące się w równych, jakby odmierzonych z zegarkiem w ręku, odstępach czasu. Tak więc, nie bacząc na żadne sygnały ostrzegawcze, mój przyjaciel Jack Bird i ja skierowaliśmy się na plażę, nad którą góruje majestatycznie skaliste zbocze Haystack Rock. Gdy zapinałem kombinezon, zobaczyłem, jak dwóch innych amatorów surfingu wiosłuje dłońmi w kierunku brzegu.
- Hej - zawołałem - dlaczego już wychodzicie?
- Zauważyłem coś w wodzie - odkrzyknął jeden z nich.
- Co zauważyliście? - zapytałem, ale byli już zbyt daleko, by mnie usłyszeć.

Przystanąłem, żeby wciągnąć rękawice. Usłyszałem tupot stóp za plecami. Josh Gizdavich, drugi z moich przyjaciół, pędem przebiegł koło mnie. Złapałem deskę i wskoczyłem do wody tuż za nim. Wiosłując rękami z całych sił, szybko dogoniłem jego i Jacka.

Josh złapał pierwszą falę, Jack następną. Wkrótce przyjdzie kolej na mnie. Kilka sekund później na grzbiecie ponadmetrowej fali śmigałem w kierunku brzegu. Wypływając z powrotem w morze, zobaczyłem, że przyłączyli się do nas kolejni dwaj surferzy, Steve Absher i Al, jeszcze jeden z przyjaciół. Rzuciłem żartem:
- Następna porządna fala jest moja. Koledzy śmiejąc się zawołali:
- To ją łap!

Skoczyłem na deskę i rzuciłem się w falę. Doskonały ślizg! Czułem, jak wiatr smaga mnie po twarzy, a woda umyka pod deską. Co za wspaniałe uczucie - pomyślałem w uniesieniu.

Kiedy fala straciła impet, położyłem się twarzą do deski i zacząłem znów wiosłować rękami w stronę morza. Zobaczyłem, że Josh, Al, Steve i Jack siedzą na deskach czekając na następną dobrą falę. Nikt wtedy nie zdawał sobie sprawy, że jeden z największych drapieżników na świecie przemknął pod nimi kierując się szybko i bezgłośnie w stronę brzegu. W moją stronę. Nagle usłyszałem dźwięk przypominający stłumiony ryk. Poczułem, że coś potężnego zaciska się na moich plecach, straszliwy ucisk zgniatał mi klatkę piersiową, krusząc żebra. Od spodu, pod deską, rozległ się trzask. W ułamku sekundy zostałem wciągnięty pod wodę.

W pierwszej chwili wydało się mi, że zaatakował mnie lew morski, rozeźlony na nas za wypłoszenie mu ryb, lecz moi przyjaciele widzieli, jak nad powierzchnię wynurzył się ogromny szary rekin, z wygiętym w łuk grzbietem i rozdziawioną paszczą, i chwytając mnie razem z deską, wciągnął pod wodę.

Moja deska jest niezatapialna, a rekin złapał mnie przednią częścią szczęki, więc nie mógł mnie długo trzymać pod wodą. Wypłynąłem znów na powierzchnię. Ale rekin nadal trzymał mnie w paszczy, całkowicie bezradnego. Poczułem, jak moje ciało unosi się, a po chwili znowu zostaje gwałtownie szarpnięte na dno.

Wciąż nie zdawałem sobie sprawy z tego, co się właściwie dzieje, do chwili, gdy znów wydostałem się na powierzchnię. Odwróciłem głowę i ujrzałem półtorametrową płetwę grzbietową, a za nią, jakieś pięć metrów dalej, srebrnoszarą płetwę ogona. Wtedy pojąłem, że zaatakował mnie olbrzymi rekin. Młócił mną z ogromną siłą, burząc wokół morską pianę. Zacząłem krzyczeć: - Ratunku! Ratunku! Na pomoc! Walczyłem z nim starając się mu wywinąć. Waliłem go pięściami po łbie, spodziewając się, że lada chwila mogę zobaczyć, jak rozerwie mnie na pół i kawał mnie zniknie na zawsze w morzu. Rekin po raz trzeci spróbował wciągnąć mnie w głębinę. Gdy mu się to nie udało, wystrzelił wysoko w górę i potrząsnął mną wściekle, jak pies kością. Miotał moim ciałem z taką siłą, że byłem pewien, iż za chwilę wyzionę ducha.

Potem, równie nagle, ucisk ustąpił, a ja unosiłem się samotnie na powierzchni oceanu, jakieś 6 metrów od swojej deski surfingowej. Kiedy próbowałem ruszyć w kierunku oddalonego o jakieś sto metrów brzegu, wokół mnie roztaczał się krąg krwi. Przerażony, rozglądałem się dokoła za rekinem. Gdzie on się podział? Byłem pewien, że ponowi atak.

Działając pod wpływem adrenaliny dopłynąłem do deski i wciągnąłem się na nią. Po raz pierwszy spojrzałem w dół i ze zdziwieniem stwierdziłem, że wciąż jeszcze mam nogi. Wiosłowałem rękoma jak szalony, z nogami zgiętymi w kolanach i stopami podciągniętymi w górę tak wysoko, jak to tylko możliwe.

Szlochałem, z trudem łapiąc powietrze. Poruszając z największym wysiłkiem ramionami, modliłem się żarliwie: Boże, spraw, bym znów zobaczył moich synów. Proszę, pozwól mi ich jeszcze zobaczyć.

Choć nadal nie odczuwałem bólu, krew lała mi się po rękach i spływała na dłonie. Słyszałem swój oddech wydobywający się przez rozpłatane plecy, słyszałem bulgotanie krwi i powietrza.

Kilka metrów od brzegu opadłem w końcu zupełnie z sił. Wyczerpany położyłem głowę na desce i opuściłem bezwładne ręce w dół. Poczułem piach pod opuszkami palców - fale znosiły mnie na płytką wodę. Krew bluzgała mi z ran na plecach. To dziwne, ale nie straciłem przytomności. Odczuwałem tylko ulgę. Teraz, już poza zasięgiem bestii, byłem gotów umrzeć.

Steve pognał już do pobliskiego domu, by zadzwonić po pomoc. Na brzegu Josh, Jack i Al przyglądali się w osłupieniu, jak fale popychają mnie w ich kierunku. Piana po obu bokach deski zabarwiła się na czerwono. Przezwyciężając obawę, że rekin mógł przypłynąć za mną na płyciznę, koledzy ruszyli po mnie.
- Musimy go wyciągnąć, zanim rekin zaatakuje znowu - zawołał Al. Kiedy podeszli bliżej, ujrzeli wystające z ciała końce moich żeber, a pod spodem obnażone, pulsujące wnętrzności.

Wraz z każdym skurczem serca z poszarpanych tętnic tryskały strumienie krwi. Jej upływ hamowały nieco strzępy podartego kombinezonu.

Zmagając się z przybrzeżną falą, Josh, Jack i Al nieśli mnie na desce i usiłowali utrzymać moje ciało i głowę nad wodą.
- Wyjdziesz z tego, Kenny - powiedział Josh. - Wyjdziesz na pewno.

Próbowałem przemóc ogarniający mnie straszliwy ból, myśląc o moich synach, Jeremym i Justinie. Rozstaliśmy się z żoną pięć miesięcy temu, ale nie straciłem bliskiego kontaktu z dziećmi. Muszę ich zobaczyć i powiedzieć im, jak bardzo ich kocham.

Odległe wycie syreny podniosło mnie na duchu. Wyjdę z tego - pomyślałem.

W karetce słyszałem rozmowę lekarzy. Powiedzieli, że straciłem co najmniej dwa litry krwi.
- Przygotujcie salę operacyjną -wołał kierowca przez radiotelefon głosem pełnym napięcia. - Niedobrze z nim. Będziecie potrzebowali dużo krwi. Niewiele mu jej zostało.

Potem pamiętam już tylko, jak ktoś szarpnął drzwi karetki. Kiedy wwożono mnie na salę operacyjną, jakiś lekarz ostrym tonem wydawał polecenia. Jedne pielęgniarki wbiegały z naręczami czystej gazy, inne zaś pospiesznie wynosiły opatrunki nasączone krwią. Gdy pielęgniarze obrócili mnie na prawy bok, obnażając rany, usłyszałem, jak lekarz mówi:
- Musimy przewieźć tego człowieka do szpitala w Portland! Tu nie damy sobie z tym rady!

Kilka minut później usłyszałem warkot silnika karetki i poczułem szarpnięcie całego ciała, gdy wóz przyspieszał. Wkrótce znaleźliśmy się w szpitalu St. Yincent w Portland.

Czekał na mnie zespół złożony z sześciu chirurgów. Odkryli ogromną półkolistą ranę, zaczynającą się tuż pod pachą i biegnącą aż do pośladków.

Szczęki rekina zmiażdżyły mi cztery żebra. Jego zęby przebiły jedno płuco, obnażyły serce i nerki, rozerwały mięśnie na strzępy i poprzecinały nerwy. Straciłem ponad jedną trzecią krwi. Lekarze powiedzieli, że gdyby rekin złapał mnie szczękami centymetr dalej, to przerwałby mi rdzeń kręgowy.

Zespół chirurgów musiał powstrzymać krwawienie, nastawić połamane żebra, wprowadzić powietrze do obkurczonego płuca i zeszyć rozległe rany. Przestali liczyć szwy, gdy doszli do 500.

Tak rozległych obrażeń doznałem od rekina, który trzymał mnie w swej paszczy najwyżej przez 15 sekund. Na podstawie śladów zębów ustalono, że był to wielki biały rekin.

Trzeciego dnia po operacji zacząłem powracać do sił, czym wprawiłem w zdumienie cały personel medyczny. Lekarze sądzili, że swoją kondycję zawdzięczam w dużej mierze uprawianiu sportów i pracy fizycznej.

Mojej byłej żonie i przyjaciołom pozwolono mnie odwiedzić. To nie do wiary, ale po 12 dniach opuściłem szpital.

Wspaniale było ujrzeć obu moich synów. Pokazałem im blizny i pozwoliłem ich dotknąć. Gdy drobne rączki chłopców przesuwały się delikatnie po moich plecach, nagle zrozumiałem, jak cudownie jest żyć.



Od tego okropnego wypadku minęło już prawie 16 lat. Nigdy się nie dowiem, dlaczego rekin minął moich przyjaciół i wybrał właśnie mnie.

Mogę się tylko domyślać, że z powodu mojego kombinezonu i poruszających się rytmicznie rąk w czarnych rękawiczkach, wziął mnie za przysmak białych olbrzymów - morskiego lwa.

Nadal surfuję po wodach Pacyfiku, głównie na Hawajach. Miło jest myśleć, że całkowicie się pozbierałem, zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym.

Jednak kiedy jestem w wodzie, od czasu do czasu wydaje mi się, że kącikiem oka dostrzegam charakterystyczną płetwę rekina.





Tekst: KENNY DOUT
Tłumaczenie: IWONA SZYMANIAK
Przegląd Reader's Digest 2000

Nie umieraj nam, tatusiu!

 

Życie rannego Kanadyjczyka zależało od umiejętności udzielania pierwszej pomocy


 

NAJWYRAŹNIEJ SIĘ ZEPSUŁA - powiedział Wally Eamer, wymijając swoją terenową toyotą rozklekotaną ciężarówkę blokującą połowę drogi. Jego żona Sharleen Thompson przyglądała się mijanym mężczyznom, którzy siedzieli w środku i stali na zewnątrz auta. Było ich pięciu. Awarie na pokrytych pyłem drogach Hondurasu spotyka się często, ale zdarzają się też bandyckie napady. - Co się stało? - spytał Wally po hiszpańsku.
- Nie chce ruszyć - powiedział spokojnie jeden z mężczyzn.

Był 3 stycznia 1998 roku, godzina 13.15. Wally ocenił sytuację: popołudnie będzie gorące. Mogą minąć godziny, nim przejedzie tędy następny samochód...

Pomaganie innym leżało w naturze małżeństwa z kanadyjskiego miasta Yictoria. 45-letnia Sharleen uczyła zasad pierwszej pomocy w odciętych od świata wsiach, a trzy lata starszy Wally, urlopowany dyrektor Parków Kolumbii Brytyjskiej, wykorzystywał swe umiejętności kierownicze dla wspierania drobnej przedsiębiorczości. W Hondurasie brali udział w zaplanowanej na rok ochotniczej akcji związanej z Anglikańskim kościołem Kanady. Oboje postanowili, że ten pobyt w Ameryce Środkowej będzie również życiowym doświadczeniem dla ich trojga dzieci: 14-letniego Gila, trzy lata młodszej Gwen i 8-letniego Struana.

Zatrzymać się czy nie - zastanawiał się teraz Wally, ale przypomniał sobie, że miejscowa policja zapewniła, że na trasie, którą wybrali wyjeżdżając na tygodniowe wakacje na wyspy Morza Karaibskiego, nie ma zagrożenia ze strony bandytów.
- Zostańcie w samochodzie. Zorientuję się, czy mogę im pomóc - powiedział żonie i dzieciom.

Na wszelki wypadek zatrzymał się 30 metrów przed ciężarówką i zostawił włączony silnik. Wysiadł i podszedł do stojących na drodze.

Kiedy zaglądał pod maskę ciężarówki, niski, muskularny mężczyzna zbliżył się do terenowej toyoty od strony pasażerów. Wyciągnął z kabury na biodrze półautomatyczny pistolet kalibru 22 i z drwiącym uśmieszkiem wymierzył w trójkę dzieci na tylnym siedzeniu. Gwen zasłoniła się rękami, a Struan skulił się za Gilem.
- Nie! - krzyknęła Sharleen, zamykając szybę.

Wally usłyszał krzyk i zobaczył, co się dzieje. Musiał odwrócić uwagę napastnika. Wykonał gwałtowny ruch i wtedy bandyta skierował pistolet w jego stronę. Wally spojrzał mu w oczy i skinął na niego.
- Podejdź - powiedział, cofając się za toyotę.

Mężczyzna ruszył za nim, celując mu pistoletem w pierś.
- Odłóż broń - rzekł spokojnie Wally. - Chcieliśmy wam pomoc, a wy grozicie mojej rodzinie?
- Oddaj broń - polecił bandyta.

To logiczne - pomyślał Wally. - W Hondurasie ktoś, kto może sobie pozwolić na tak drogi samochód jak nasz, powinien mieć broń dla ochrony. Jeśli ów człowiek dowie się, że nie jesteśmy uzbrojeni, to zrobi z nami wszystko, na co będzie miał ochotę. Wiedział, co odpowie. Pokręcił przecząco głową.
- Nie - powiedział. Mężczyzna cofnął się do tylnej szyby i znowu wycelował w dzieci.
- Chcę twoją broń i pieniądze.
- Nie - powtórzył Wally.

Chcąc za wszelką cenę usunąć dzieci z linii strzału, Wally podszedł do tylnych drzwi po stronie kierowcy, otworzył je i kazał dzieciom wyjść. Wyskoczyły i stanęły przy błotniku schowane za samochodem. Wally cofnął się i skinął na mężczyznę.


WCIĄGU 20 LAT małżeństwa Wally i Sharleen podczas wakacji odbywali wiele podróży, czasem ryzykownych. Potrafili radzić sobie w trudnych sytuacjach, na przykład takich, jak atak niedźwiedzi grizzly. Podczas pobytu w Hondurasie obmyślili plan na wypadek bandyckiego napadu: każde z nich będzie starało się ratować dzieci, nawet gdyby oznaczało to narażenie drugiej osoby na śmierć.

Kiedy bandyta celował w Wally'ego, wciąż żądając broni i pieniędzy, Sharleen wśliznęła się za kierownicę, a dzieci po cichu wdrapały się do samochodu. Patrząc w lusterko wsteczne, Sharleen modliła się, by Wally zdołał postawić na swoim. Była jednak gotowa ruszyć w każdej chwili i odjechać pełnym gazem.

Nagle bandyta się ożywił. Mężczyzna w ciężarówce zbierał manatki; najwyraźniej chciał odejść i nie być świadkiem tego, co się stanie.

Teraz, teraz Sharleen - błagał w duchu Wally.

Bandyta cofnął się trzy kroki, wycelował i wystrzelił. Wally zachwiał się i upadł na kolana, chwytając się za pachwinę, gdy palący ból przeszył mu ciało.

Sharleen powinna uciekać, ale nie potrafiła zostawić ukochanego mężczyzny umierającego na skraju drogi. Podbiegła do Wally'ego. Chwycił ręką za zderzak ciężarówki. Spomiędzy nóg ciekła mu krew.

Strzelec odwrócił się do nich plecami. Machał pistoletem i krzyczał do swych towarzyszy. Unieszkodliwił kierowcę i mógł już się nie spieszyć. Niewiele kobiet w Hondurasie prowadzi samochody i bandycie najwyraźniej nie przyszło do głowy, że niebieskooka gringa to potrafi.
- Musimy uciekać - Sharleen ponaglała Wally'ego, ciągnąc go ku otwartym tylnym drzwiom.

Wiedziała, że ma tylko parę sekund, nim bandyta odwróci się, by ich wykończyć. Wally podpierany przez Sharleen, podskakując na zdrowej nodze, wtoczył się na tył samochodu, na kolana dzieci. Gil przesiadł się do przodu i przycupnął na podłodze. Obserwował sytuację.

Sharleen błyskawicznie siadła za kierownicą i wrzuciła bieg. Zmuszała się, by nie patrzeć w tył, skupiając uwagę na zakręcie w lewo. Jeśli mnie postrzelą, Gil będzie musiał siąść za kierownicą, kiedy miniemy zakręt.

Gil widział, jak bandyta odwrócił się na odgłos ruszającego wozu. Wściekły rzucił się w pogoń za uciekającym łupem. Strzelał na oślep. Chłopak skulił się, gdy kula uderzyła w górną część przedniego siedzenia. Inna przeszyła osłonę pasa bezpieczeństwa Sharleen, tuż obok jej uda. Puste łuski rozprysnęły się nad Struanem, kiedy trzeci pocisk przeorał metalową ramę szyby. W końcu bandyta został z tyłu, ale wciąż próbował trafić w toyotę.
- Czy kogoś trafili? - krzyknęła śmiertelnie przerażona Shaleen, pełnym gazem mijając zakręt.
- Nikogo - uspokoił ją Gil.


Oszołomione dzieci wpatrywały się w ojca, który przyciskał rękę do coraz większej plamy krwi, przesiąkającej przez jego białe szorty. Kula ześliznęła się po kości, przerwała tętnicę udową i żyłę. Bez pomocy wykrwawi się w ciągu kilku minut.
- Zaciśnijcie ranę! - poleciła Sharleen, wduszając pedał gazu.

Gil wychylił się na tylne siedzenie i obiema rękami nacisnął na dłonie ojca. Wally wykrzywił się z bólu, oczy zaszły mu mgłą. Miesiące asystowania podczas prowadzonych przez matkę kursów pierwszej pomocy nie poszły na marne. Gwen chciała już robić ojcu sztuczne oddychanie, kiedy, ku jej uldze, zamrugał oczami.
- Nie trzeba mi powietrza - wyszeptał.
- Tato jest przytomny - zawołała Gwen.
- Dobrze, naciskajcie z całych sił na ranę - przypominała Sharleen.

Gwen przydusiła łokciem dłonie Gila i Wally'ego. Ale krew tryskała spod ich palców. Wkrótce całe siedzenie było od niej mokre.
- Musimy zawieźć tatę do szpitala - powiedziała Sharleen, jadąc tak szybko, jak tylko mogła.

Pędząc przez drewniane mostki i strumienie, zorientowała się nagle, że nie ma pojęcia, gdzie jest najbliższy szpital. Po 10 minutach ostro zahamowała na rozwidleniu dróg. Pomyłka może kosztować życie Wally'ego. Dostrzegła małą restaurację. Krzyknęła do siedzących przed nią ludzi:
- Którędy do Juticalpy ?

Do samochodu podszedł młody człowiek. Zaszokowany widokiem mężczyzny i trojga dzieci skąpanych we krwi, natychmiast pokazał kierunek w lewo.
-Tędy!

Ruszyła z piskiem opon. Boże, naprawdę jesteś nam teraz potrzebny, modliła się Sharleen. Nic więcej dla Wally'ego nie mogła zrobić, tylko jechać . Jego życie było w rękach dzieci.

Wally nigdy dotychczas nie czuł tak rozdzierającego bólu.
- Daj mi coś do gryzienia - poprosił syna.

Struan znalazł czerwony notes. Gdy zobaczył, jak mocno ojciec zacisnął na nim zęby, pochylił się i pocałował go w czoło.
- Kocham cię, tatusiu. Proszę, nie umieraj - błagał.
- Postaram się - obiecał Wally, ale Wiedział, że jest poważnie ranny.

Osłabiony, musiał walczyć z potworną sennością.
- Opuśćcie szybę i wystawcie na zewnątrz moją zdrową nogę - poprosił.

Miał nadzieję, że dzięki temu spłynie więcej krwi do tułowia. Gil i Gwen z wysiłkiem podnieśli nogę ojca i umieścili ją w oknie. Przez parę minut Wally czuł się trochę lepiej, lecz wkrótce odrętwienie przesunęło się z nóg na ramiona.

Po kolejnych 10 minutach jazdy Sharleen zatrzymała jakąś ciężarówkę. Kobieta jadąca jako pasażer zgodziła się pokierować ich wprost do szpitala. W Juticalpie, gdy z włączonym klaksonem pędzili bocznymi ulicami, ludzie uskakiwali im z drogi.
- Chyba nie wytrzymam następnych pięciu minut - jęknął Wally.
- Wytrzymasz, tato. To już niedługo - prosił Struan.

Wally z trudem łapał powietrze. Czuł, że traci przytomność.

Dwie przecznice przed szpitalem Sharleen zahamowała za samochodem dostawczym stojącym na czerwonym świetle. Oparła się o klakson i krzyczała:
- Zjeżdżaj z drogi!

Furgonetka ani drgnęła.
- Trzymajcie się - mruknęła.

Ruszając powoli, uderzyła w tył furgonetki. Bez skutku. Na najwyższych obrotach silnika zepchnęła oporny samochód na pobocze i pomknęła dalej.

Pół godziny po strzelaninie wjeżdżała w bramę małego, wiejskiego szpitala. Wally miał śmiertelnie bladą twarz, gdy dwóch sanitariuszy pośpiesznie wiozło go do pokoju zabiegowego. Lekarka rozcinając zakrwawione szorty, zakładała mu kroplówkę z roztworem soli fizjologicznej.
- Jaką pan ma grupę krwi? - zapytała Wally 'ego.
- A minus - wychrypiał.

Lekarka spojrzała na Sharleen.
- Przykro mi. Takiej nie mamy. Musicie jechać do Tegucigalpy - powiedziała, zakładając Wally'emu opaskę uciskową. - Damy wam ambulans z kierowcą.
- Ale to ponad dwie godziny jazdy! - zaprotestowała Sharleen.
- Nie ma innej możliwości.

O trzeciej, po ponad godzinie spędzonej w szpitalu, Wally został umieszczony w karetce. Nogę miał teraz ciasno obandażowaną od pachwiny po palce. Litr soli fizjologicznej - ostatni w szpitalu - spływał kroplami do jego ramienia. Mała klinika nie miała tyle personelu, by ktoś mógł towarzyszyć rannemu w transporcie, dlatego Gil i Gwen pojechali ambulansem z Wallym, a Sharleen ze Struanern podążali za nimi swoją toyotą.
- Zmuszajcie go do mówienia - błagała Sharleen. - Nie pozwólcie, by stracił przytomność.

Zanim wyruszyli w drogę, dowiedzieli się, że karetka nie ma benzyny. Sharleen zapłaciła 40 dolarów za napełnienie baku. W końcu z błyskającymi światłami pomknęli krętymi drogami do stolicy Hondurasu.

Krew wyciekała już tylko cienką strużką, ale wkrótce wewnętrzny wylew spowodował opuchnięcie nogi i moszny. Wally wił się w męczarniach. Gwen i Gil obserwowali, jak błyskawicznie opróżniają się dwa pojemniki z solą fizjologiczną. Po półgodzinie były już puste i musieli odłączyć kroplówkę. Po kolejnych 30 minutach Wally dostał drgawek.

Gwen krzyknęła do kierowcy, by się zatrzymał. Dzieci widziały, że twarz ich ojca zbielała, źrenice są powiększone. Zorientowały się, że to może być koniec.
- Potrzebujemy dużo koców, wody i środków przeciwbólowych! - krzyknęli do matki.

Okryli ojca i ambulans znów ruszył. Udręczony Wally zaciskał zęby. Opuchnięta noga była dwa razy grubsza niż normalnie. Gdy tylko zaczynał zapadać w ciemność, natychmiast słyszał głosy dzieci: "Wszystko będzie dobrze, tato. Nie trać przytomności". Jego głowa kołysała się w przód i wtył.
- Boże, proszę, chroń moją rodzinę - mamrotał po hiszpańsku.
- Tato! Tato! Obudź się! - krzyczał Gil.

Wally czuł jednak, że odchodzi w jakieś spokojne miejsce. Umierał. Nie mógł wymarzyć sobie lepszej śmierci, w otoczeniu rodziny.

Naraz oprzytomniał. Opamiętaj się! Obiecałeś dzieciom, że zrobisz, co w twojej mocy - beształ się w duchu.

Z jękiem syren karetka pędziła przez pagórkowate ulice Tegucigalpy.

O 17.30, po ponad czterech godzinach od chwili, gdy Wally został ranny, stanęli przed wejściem szpitalnego oddziału nagłych wypadków. Nikt z personelu przygotowującego Wally 'ego do operacji nie mógł uwierzyć, że wytrzymał tak długo. Stracił połowę krwi - trzy litry.


Zrobię wszystko, co w mojej mocy - obiecał Sharleen chirurg naczyniowy Jose Carlos Alcerro Diaz - ale nie wiem, czy uratujemy mu życie, a tym bardziej nogę.

W sali operacyjnej Alcerro Diaz zdjął ucisk z krwawiącej tętnicy i z żyły. Obie były poważnie uszkodzone. Najpierw zabrał się za żyłę, ostrożnie zszywając uszkodzone końce. Później rozpoczął delikatną operację wszywania sztucznego 4-centymetrowego implantu, który miał połączyć poszarpane końce tętnicy.

Po dwóch i pół godziny chirurg uśmiechnął się z ulgą, kiedy krew wreszcie popłynęła do nogi Wally'ego. Następnego dnia lekarze zapewnili Eamera, że nie straci nogi.

Dzieci, którym pozwolono zobaczyć ojca, wchodziły pojedynczo do sali, a Wally ściskał im ręce.
- Dziękuję, że byliście ze mną - powiedział całej trójce.

W czasie rekonwalescencji męża w Hondurasie Sharleen prowadziła kolejne 4 kursy pierwszej pomocy.

W lutym Wally mógł już kuśtykać przez kilometr. Cała rodzina, nie zbaczając z głównej drogi, pojechała na zaległe wakacje na wyspy Morza Karaibskiego. Dopiero w marcu wrócili do domu w Victorii.


AMBASADA KANADY poinformowała o napadzie wydział dochodzeniowy w Juticalpie. Policja znając z opisu rodziny Eamerów rysopis bandyty, przeprowadziła śledztwo. Niestety- bez rezultatów. Przestępca nie został odnaleziony.

Natomiast Wally Eamer postanowił zatrzymać na pamiątkę wgniecioną kulę, która nieomal pozbawiła go życia.
- Chcę o tym pamiętać, bo jestem dumny ze swoich dzieci. Uratowały mi życie - mówi z uśmiechem.





Tekst: Jim Hutchison
Tłumaczenie: Jerzy BOKŁAŻEC
Przegląd Reader's Digest 2000


 

Na łasce szaleńca

 

Kobiety skulone na podłodze gabinetu lekarskiego słyszały kroki zbliżającego się napastnika...



 

Kilka godzin przed świtem w ciemnościach zawalonego zabawkami pokoju dziecinnego doktor Anne Tournay ucałowała na pożegnanie swoich śpiących synów, Robina i Camerona. Ich ojciec, Ian, neurobiolog, obudzi ich na śniadanie. W tym czasie ich matka będzie już na porannym obchodzie w Klinice Uniwersytetu Południowej Kalifornii w Los Angeles.

Anne miała wyrzuty sumienia. Z jednej strony wytężona praca, z drugiej - synowie, jeszcze przedszkolacy. Powinni ją częściej widywać, a i ona sama też chciałaby być z nimi jak najwięcej. Na razie jednak nie było to możliwe. Czekało ją jeszcze półtora roku specjalizacji w neurologii dziecięcej. Po 15 godzin pracy dziennie.

W szpitalu Anne przebrała się w jasnoniebieski fartuch. W odróżnieniu od większości lekarzy szpitala nie nosiła tradycyjnego białego kitla. Nie chciała peszyć małych pacjentów. 32-letnia Angielka z pochodzenia była szczupła, miała krótkie ciemne włosy. Chodziła energicznym krokiem, ale mówiła zawsze cicho i spokojnie.

Owego dnia, 8 lutego 1993 roku, skończyła obchód późnym rankiem. Potem wezwano ją na konsultacje w izbie przyjęć na parterze. Przed izbą siedziało troje lekarzy, którzy dokonywali wstępnych oględzin pacjentów napływających istnym strumieniem.

Niektórym od razu przepisywali medykamenty, jeśli zaś chory wymagał badań, kierowano go do jednej z 24 kabin pod ścianami.

Co za wspaniały szpital dla lekarza robiącego specjalizację - pomyślała Anne. Potrzebujących było bez liku. Poza tym trudno przewidzieć, co się za chwilę zdarzy.

Przez cały ranek badała pacjentów. Tuż po dwunastej przyjęła Filipinkę, uskarżającą się na kłopoty z wymową. Lekarka zasunęła żółtą kotarę zasłaniającą kabinę 22. W tej małej klitce, niecałe dwa metry na trzy, stał stół do badania, jedno krzesło, stolik pomocniczy i kosz na śmieci. Tournay, z notatnikiem w ręce, zaczęła właśnie spisywać historię choroby tej kobiety, gdy dobiegł je głośny łoskot. Ktoś wali metalową tacą w stót - pomyślała Anne. Po chwili jednak usłyszała paniczne krzyki:
- On strzela do lekarzy! Uciekajcie! Uciekajcie!



Chcę tych w białych kitlach

Jeszcze nie wiedziała, że mężczyzna ciężko ranił troje lekarzy, którzy siedzieli przed izbą przyjęć. Teraz napastnik wszedł na oddział.
- Nie chcę pielęgniarek! - doleciał ją jego krzyk. - Chcę lekarzy! Chcę tych w białych kitlach!

Anne szepnęła pospiesznie pacjentce:
- Niech się pani położy na podłodze.

Potem zdjęła słuchawki, plakietki identyfikacyjne, wsunęła je pod stół do badań i przycupnęła pod nim obok pacjentki. Obie leżały w milczeniu, bez ruchu, na zimnym linoleum. Nasłuchiwały.

W izbie przyjęć zapadła upiorna cisza. Anne słyszała, jak z lewej strony rozsuwają się gwałtownie kotary kabin. Za każdym razem odgłos się przybliżał. Tournay czuła, że coś ściska ją w gardle.

I wtedy rozsunęła się kotara kabiny 22. Lekarka zobaczyła karabin wymierzony prosto w swoją pierś. Nad nią stał wysoki, gładko wygolony Latynos w ciemnych okularach i kapeluszu. Przez ramie miał przewieszony pas z amunicją. Kieszenie grubej, zarzuconej niedbale na wojskową koszulę kurtki, wypchane były bronią.

Mężczyzna lewą ręką trzymał za szyję szczupłą, przerażoną kobietę w średnim wieku.
- Lekarka, prawda? - ryknął, przysuwając broń do twarzy Anne.

Przemknęła jej przez głowę myśl, że zaraz zginie. Czekała na huk, a przed oczami miała twarze męża i synów.
- Nie, jestem pielęgniarką - odpowiedziała w końcu czysto brytyjskim akcentem.
- Nieprawda! - wrzasnął mężczyzna. - Pani jest lekarką!

Urwał i przekrzywił głowę na bok, jak gdyby chciał się jej lepiej przyjrzeć.
- Pani jest Angielką, prawda? -rzekł z aprobatą. - Lubię Anglików... Lubię ten angielski serial komediowy, który chodzi w telewizji, Czy pan jest obsługiwany?.. .Wstawać!

Lekarce błysnął płomyk nadziei. Pomogła wstać pacjentce. Wyszły z kabiny. I właśnie wtedy za rogiem zobaczyła strażnika z wymierzonym w nich rewolwerem.
- Nie zbliżaj się! - krzyknął mężczyzna i wepchnął się między trzy kobiety.

Strażnik się cofnął. Tournay zerknęła na wystraszoną Filipinkę.
- Ta pani nie czuje się najlepiej. Nie mógłby pan jej puścić?

Latynos spojrzał na drżącą kobietę i kazał jej się wynieść. Potem wyciągnął kajdanki z kieszeni kurtki i przykuł Anne prawym nadgarstkiem do lewej ręki drugiej zakładniczki. Lekarka uścisnęła delikatnie dłoń rozdygotanej kobiety dla dodania jej otuchy.
- Idziemy - rozkazał mężczyzna, ujmując mocno lewą rękę Anne i wrócił do metodycznego przeszukiwania kabin.



Uważają mnie za wariata

Bandyta zaczął barykadować drzwi wózkami i innymi ruchomymi sprzętami. Z obawy, że jego karabin mógłby przypadkiem wypalić, Tournay z drugą kobietą, skute razem, pospieszyły mu niezgrabnie z pomocą.

Anne wiedziała, że musi nawiązać kontakt emocjonalny z mężczyzną, sprowokować go do rozmowy. To mogłoby ostudzić jego wzburzenie. Może wówczas zyskają szansę. W podobny sposób często udawało się jej uspokoić rozdrażnionych pacjentów.
- Mam na imię Anne - odezwała się spokojnie, kiedy przesunęli ostatni wózek w pomieszczeniu. - A pan?
- Nie powiem, a pani imienia też nie chcę znać! - wyrzucił z siebie i zamilkł, by natychmiast wrócić do przeczesywania izby przyjęć.

Po chwili minęli dużą kałużę krwi Pod drzwiami poczekalni. Na widok krwi współtowarzyszka niedoli Tournay ponownie wpadła w histerię. Z oczu trysnęły jej łzy. I znów lekarka ścisnęła dłoń roztrzęsionej kobiety.

Po kilku kolejnych wędrówkach Przez labirynt kabin Anne jeszcze raz spróbowała wciągnąć mężczyznę w rozmowę.
- Nikogo tu nie ma - powiedziała. - Na izbie przyjęć nie ma lekarzy.

Wtedy wreszcie zaczął wylewać swoje żale. Twierdził, że ileś lat temu lekarze poddali go eksperymentom podczas badań medycznych. Podobno oddawał krew.
- Teraz mam chyba AIDS albo innego wirusa. Ale tutejsi lekarze nie traktują mnie poważnie. Uważają mnie za wariata.

Wysłuchała go w skupieniu i zaczęła zadawać pytania. Ostrożnie, żeby tylko nie zorientował się, że jest lekarką.
- Od dawna pan się źle czuje? Czy pan chudnie? Czy ma pan gorączkę?

Mężczyzna się rozgadał, a przez to nieco uspokoił. Tournay bała się o swoją towarzyszkę. Kobieta była blada, dygotała. Kiedy bandzior poszedł sprawdzić swój arsenał, Anne spytała ją szeptem:
- Czy pani pracuje tu w szpitalu?
- W archiwum - odparła drżącym głosem kobieta. Tournay błyskawicznie kalkulowała. Mężczyźnie chodziło o lekarzy. Nie było sensu narażać życia ich obu. Przyzna się, że jest lekarką i zaproponuje, że zbada go w zamian za wypuszczenie drugiej zakładniczki.
- Niech pan posłucha - powiedziała, a serce waliło jej jak szalone. - To prawda, jestem lekarką, mogłabym pana zbadać. Zwykle pracuję z dziećmi, ale mam za sobą kurs z interny...

Przerwała, wskazując głową na współzakładniczkę.
- Niech pan ją puści, to wtedy się panem zajmę.
- Ona nie jest lekarką! - wykrzyknęła kobieta, przerażona, że Anne wyjawiła swoją tożsamość.

Latynos, o dziwo, wcale się nie przejął. Albo sam się już domyślił, że Tour-nay jest lekarką, albo nadal był zaintrygowany jej brytyjskim akcentem.
- Teraz już za późno - stwierdził.

Gestem polecił im usiąść na taboretach przy jednym ze stołów do badań przedzielających rzędy kabin. Telefony dzwoniły bez przerwy, toteż przykazał Anne, żeby odbierała... ale niech nie rozmawia z nikim poza policją.

Po kilku telefonach od rodzin pracowników, zaalarmowanych doniesieniami w radiu i telewizji o napadzie, dodzwoniła się policja. Tournay zamachała słuchawką w stronę napastnika. Zamienił dosłownie kilka słów z policjantem, niewiele powiedział. Wreszcie oddał słuchawkę lekarce, która odpowiadała na pytania policji krótkimi "tak" lub "nie".
- Ile ma lat? 20 do 25?
- Nie - odparła Tournay.
- 30 do 35?
- Tak.
- Ile ma sztuk broni? Trzy?
- Nie.
- Więcej?
- Tak.

Niewiele im mogła powiedzieć, bo mężczyzna siedział tuż obok. Potem dzwoniono do nich co jakieś 10 minut, żeby porozmawiać najpierw z Anne, a potem z napastnikiem.



Możecie już iść

Mijały długie minuty, potem godziny. Anne wciąż rozmawiała, zadawała mężczyźnie pytania.
- Gdzie pan się urodził?... Jaki jest pana ulubiony serial telewizyjny?. Dokąd pan podróżował?... Jakie miał pan dzieciństwo?

Wciąż wracała do jego stanu zdrowia i wygłaszała fachowe uwagi na temat jego problemów. Kiedy rozmowa zamierała, lekarka szukała gorączkowo w głowie nowego tematu, byle tylko mężczyzna nie myślał o tym, co zrobił, ani o tym, co może zrobić za chwilę. Zerknęła na zegar ścienny - wpół do piątej.

Kiedy znów zapadła cisza, Anne poczuła rosnący niepokój. Nagle mężczyzna zdjął kobietom kajdanki, zaczął piętrzyć amunicję na stole i bawić się bronią - miał karabin, dwa pistolety, duży nóż myśliwski i drugą parę kajdanków. Wtedy zadzwonił telefon.

Napastnik porwał słuchawkę i tym razem sam porozmawiał z policją. Zanim odłożył, Anne usłyszała, jak się przedstawił... Damacio Torres.

Nad ich głowami i w korytarzu rozległy się jakieś szelesty. Torres obrócił się gwałtownie w stronę tych hałasów.
- Co to było? - zapytał pełnym napięcia głosem.

Lekarka pomyślała, że ktoś czołga się nad ich głowami.
- Mamy tu w tym roku straszny kłopot z myszami - skłamała licząc, że to wyjaśnienie uśpi czujność napastnika. Ku jej zdumieniu Torres najwyraźniej przyjął wyjaśnienie.

Około piątej telefon znów zadzwonił i znów odebrał Torres. Chociaż Anne nie dosłyszała, co mówił, wyczuła w jego głosie, że podjął jakąś decyzję.

Odwiesił słuchawkę, westchnął ciężko i spojrzał na lekarkę niewidzącym wzrokiem. Założył ręce na piersi, jak gdyby ważył losy dwóch zakładniczek. Przeszły ją ciarki.
- Możecie już iść - odezwał się w końcu, wskazując drzwi prowadzące do gabinetu rentgenowskiego.

Anne poczuła wielką ulgę, ale jednocześnie wciąż bała się odwrócić do Torresa plecami, kiedy będzie wychodziła za drzwi.
- Czy chciałby pan, żebym wzięła ze sobą broń? - spytała.
- Nie, broń zatrzymam.

Anne i druga zakładniczka podeszły wolno do drzwi. Lekarka odepchnęła wózek, po czym spojrzała na Torresa.
- Wychodzimy! - zawołała, żeby uprzedzić policję.

Pomału otworzyła ciężkie drzwi na oścież. Obie kobiety weszły do gabinetu rentgenowskiego. Policjanci natychmiast odprowadzili je w bezpieczne miejsce.

Cztery minuty później, niemal po pięciu godzinach od rozpoczęcia napadu, Damacio Torres oddał się w ręce członków brygady antyterrorystycznej Komendy Policji Los Angeles.

Planując napad Torres zamierzał od razu iść na pierwsze piętro, zabić jeszcze kilku lekarzy i dopiero wtedy się poddać. Niespodziewane rozmowy z lekarką zmieniły nieco jego szalony plan. Sierżant Michael Albane-se, który dowodził drużyną negocjacyjną, stwierdził, że to Anne Tournay w największej mierze przyczyniła się do kapitulacji Torresa.
- Była jedną z najbardziej opanowanych osób wziętych w charakterze zakładników, jakie w życiu widziałem. Niesłychanie trzeźwo opanowała sytuację, nie dopuszczając do jej eskalacji.

Trójka lekarzy, którzy zostali postrzeleni przed izbą przyjęć, przeżyła. Damacio Torres poszedł pod sąd. Postawiono mu trzy zarzuty usiłowania zabójstwa i dwa bezprawnego pozbawienia wolności. Dostał dwanaście lat więzienia oraz trzy wyroki dożywocia.

Doktor Anne Tournay nazajutrz po napadzie wróciła do swoich obowiązków w klinice w Los Angeles. Chociaż była wyczerpana psychicznie, uznała, że najlepiej od razu stawić czoła lękom. Poza tym była potrzebna pacjentom.
- A co więcej - dodała - oni mi też byli potrzebni.





Tłumaczenie: ANNA KOŁYSZKO
Przegląd Reader's Digest 1997

 

Dziesięć sekund od śmierci

 

Wydawało się, ze ważący 6200 ton pociąg musi zmiażdżyć małą Emily.


 



WSCHODZĄCE słońce oświetlało potężną bryłę pociągu towarowego. Z pełnymi zbiornikami paliwa i wodą lokomotywa ważyła około 200 ton - nieco mniej od jumbo jeta. Dieslowski silnik pracował na wolnych obrotach, ale kierownik pociągu Robert Mohr czuł, jak wielka moc w nim drzemie.

Zerknął do tyłu, na platformach za lokomotywą wiózł 96 samochodów. To dlatego zawsze chciał zostać kolejarzem - piękno tkwiło w potężnej maszynerii i we władzy, jaką człowiek miał nad jej mocą.

Był 12 maja 1998 roku, godzina siódma rano. 49-letni Mohr popatrzył na wykaz niebezpiecznych materiałów, które mieli przewieźć.
- Mamy parę cystern z gazem - poinformował maszynistę Roda Lindleya.

Przewóz płynnego butanu wymaga szczególnej ostrożności, zwłaszcza gdy hamuje pociąg ważący 6200 ton. Wykolejenie cystern z wybuchowym gazem spowodowałoby straszliwą katastrofę. Resztę ładunku stanowiły głównie nowe auta, części samochodowe oraz węgiel.

Po końcowej odprawie Mohr wskoczył do lokomotywy. Pociąg powoli ruszył ze stacji Decatur w stanie Illinois. Jechali na wschód, prosto w słońce. Zapowiadał się piękny dzień na całej blisko 300-kilometrowej trasie do Peru w stanie Indiana.

TEGO samego dnia około południa Tila Marshall wyszła do ogródka. 34-letnia samotna matka czwórki dzieci postanowiła ozdobić kwiatami front swego domu w Lafayette w Indianie. Przepiękny dzień na sadzenie - myślała spoglądając na domy po przeciwnej stronie ulicy. Jakieś 50 metrów za nimi połyskiwały w słońcu szyny kolejowe, prześwitując przez wysoką, kołyszącą się na wietrze trawę.

Tila Marshall pochyliła się nad grządką. Obok niej przykucnęła jej 1,5-roczna córeczka i radośnie grzebała rączkami w ziemi. Tila stale odwracała głowę w kierunku Emily. W końcu skupiła się na pracy.

ROBERT MOHR siedział Wygodnie w kabinie lokomotywy. Uśmiechnął się, gdy Rod Lindley włączył grzejnik. Maszynista przygotowywał jedzenie w swój zwykły sposób, używając grzejnika jako kuchenki i folii jako garnka.
- Wieprzowina. Sam ją wędziłem - oświadczył z dumą Lindley.

Mohr i Lindley mieli ze sobą wiele wspólnego. Obaj od ponad 20 lat byli kolejarzami, obaj lubili polować i wędkować, obaj uwielbiali opowiadać dowcipy. Najbardziej jednak lubili rozmawiać o swoich rodzinach. Z radia dobiegały trzaski i informacje dyspozytora, a oni śmiali się z kłopotów, jakie nastręcza wychowywanie dzieci.

Mohr i Lindley dotarli do Lafayette o godzinie 13.45 i zmniejszyli prękość do 40 kilometrów na godzinę. Lindley włączył brzęczyk sygnalizacyjny i migające światła. Przejeżdżali przez to miasto setki razy, ale zawsze szczególnie ostrożnie pokonywali pierwszy łuk. Przed nimi, ledwie 5 kilometrów dalej znajdowały się przynajmniej 24 skrzyżowania.

Gdy pociąg wychodził z zakrętu, Lindley zauważył nieduży brązowawy punkcik na torach, jakieś 150 metrów przed nimi. Pomyślał, że to pewnie pies.

Przepisy zakazywały używania syreny ostrzegawczej w mieście, jednak Lindley lekko nacisnął jej przycisk.
- No, piesku, uciekaj - powiedział na głos.

GWIZD pociągu oderwał Tilę Marshall od zajęć w ogródku. To dziwne. Zwykle nie gwiżdżą w mieście - pomyślała. Rozejrzała się za córeczką i serce jej zamarło. Emily nie było w pobliżu.

LINDLEY ZAJMOWAŁ się pulpitem sterowniczym, a Mohr stał obok i wpatrywał się w to coś na torach. Zwykle okazywało się, że jest to kłąb szmat lub inne śmiecie. Znacznie rzadziej zdarzały się prawdziwe niebezpieczeństwa, choć podczas 23 lat pracy na kolei przeżył kilka wypadków.

Pociąg był najwyżej sto metrów od przeszkody, Mohr widział ją wyraźniej. Nagle zbladł jak ściana. - Mój Boże! To dziecko! - krzyknął, widząc malutką twarzyczkę odwracającą się w jego stronę.

TILA BIEGŁA co tchu za dom. Wiedziała, jak Emily uwielbia bawić się z 11-letnim bratem. Dziewczynka biegła wokół domu na podwórko z tyłu, a Zachary przez dom. Potem ją łapał i gonitwę kończyły radosne piski małej.
- Emily, Emily! - wołała Tila.

Nigdzie jej nie było. Tila wyszła spiesznie przed dom, do Zacharego.
- Czy siostra jest z tobą? - pytała.
- Nie - odpowiedział i wbiegł do domu, by jej szukać.

LINDLEY musiał błyskawicznie podjąć decyzję. Połowa wagonów była jeszcze na zakręcie. Włączenie teraz hamulca bezpieczeństwa groziło wykolejeniem. Jednakże straszliwa sytuacja nie dawała mu wyboru. Musiał zaryzykować. Pociąg zadygotał, koła zazgrzytały w głośnym proteście. Lindley z całej siły wduszał przycisk syreny ostrzegawczej i bezradnie patrzył, jak pociąg toczy się w kierunku dziecka. Czuł wstrząsy, gdy wagony uderzały o siebie zderzakami podczas hamowania.

Jego szeroko otwarte oczy przywarły do drobnej figurki na torach. Mógł się już tylko modlić.

TILA czuła, że nogi ma miękkie jak z waty, trzęsła się. Wszystko wydawało się takie nierzeczywiste. Zrobiło się jej niedobrze. Stała w holu jakby wrosła w ziemię, niezdolna się poruszyć. Zachary stał obok niej.
- Mamo, boję się! - płakał.

POCIĄG nadal się toczył. Robert Mohr działał instynktownie. Szarpnięciem otworzył drzwi po swojej stronie i wyszedł na wąską galeryjkę. Przedostał się przez przód lokomotywy na jej prawą stronę. Zszedł niżej na potężny zderzak czyszczący szyny, tak zwany pług.

Dzieciak był jakieś 40 metrów przed nim. Myślał, co zrobić. Przy tej szybkości - wciąż ponad 30 kilometrów na godzinę - pociąg tej wielkości potrzebuje jeszcze 150 metrów na hamowanie. Nie ma mowy, nie zatrzymają się na czas. Aż zadygotał, gdy wyobraził sobie, jak pług miażdży dziewczynkę. Od tragedii dzieliło ich 10 sekund, gdy dziecko przetoczyło się przez szynę na zewnętrzną część podkładu. Gdyby nadal leżało, prawa krawędź zderzaka może przeszłaby ponad nim. Zaczęło jednak podnosić pupę, wstawało.
- Nie, nie, dziecinko, kładź się! - krzyknął Mohr.

Pociąg jechał teraz 26 kilometrów na godzinę, gwizd był ogłuszający.

Opierając się tylko czubkiem lewego buta o galeryjkę i z lewą ręką na poręczy, Mohr wychylił się jak mógł najdalej. Wiedział, że ma jedyną szansę. Dziecko próbowało się podnieść. Znajdowało się dokładnie na drodze zderzaka. Wychylając się do granic możliwości, Mohr wyciągnął przed siebie prawą nogę.
- No, jeszcze trochę, tylko kilka centymetrów - cedził przez zęby.

Nagle dziewczynka znalazła się tuż przed nim. Odepchnął ją nogą z całej siły. Zobaczył, jak pada głową na kamienie i turla się...
Pociąg toczył się dalej.

Czy potrąciła ją lokomotywa? Wyskoczył z pociągu i pobiegł do małej. Leżała obok torów, płakała, z głębokiej rany pod włosami płynęła krew.

TILA MARSHALL stała przed domem, ściskała dłoń syna i patrzyła na ludzi biegnących w kierunku torów. Chciała wołać ich na pomoc, ale z jej ust wydobywały się tylko nieskładne dźwięki.

MOHR ukląkł obok dziecka.
- Mamusiu! Mamusiu! - zawołała Emily.

Robert odetchnął z ulgą. Tuląc do siebie dziecko, podniósł je z ziemi.
- Już dobrze, kochanie. Zaraz znajdziemy mamusię - szeptał.

Dopiero teraz zauważył, że pociąg się zatrzymał, a obok torów migają światła radiowozów i aut służb ratowniczych. To pewien sąsiad widząc nadciągającą tragedię zadzwonił pod numer 911.

Z dzieckiem w ramionach Mohr powoli szedł w kierunku policjantów oraz gapiów. Zjawili się strażacy, wzięli od niego małą i przekazali do karetki. Pojechała do szpitala.

TILA MARSHALL zobaczyła policjantów idących do niej trawnikiem. Znów ogarnęło ją przerażenie.
- Nawet nie mówcie, że to moje dziecko! - wykrzyknęła.

Funkcjonariusz wyciągnął rękę.
- Niech się pani uspokoi. Małej nic się nie stało. Musimy tylko ustalić, czyje to dziecko -- powiedział.

Tila błyskawicznie stwierdziła, że opis pasuje do Emily. Powoli dotarło do niej, że córka jedzie bezpiecznie do szpitala. Osunęła się ze szlochem w ramiona policjanta.

MOHR rozmawiał z policją, zawiadowcami i inspektorami, potem dopiero zaczął się trząść jak galareta. Stwierdził jednak, że ma jeszcze dużo do zrobienia i ruszył wzdłuż pociągu, sprawdzając samochody.
- Proszę usiąść w kabinie. Ja zrobię inspekcję - zaproponował naczelnik stacji.

Mohr odpoczywał w pociągu i dotąd tłumione emocje dały znać o sobie.

Wszystko toczyło się tak szybko, że dopiero teraz dotarło do niego, co zrobił.

Po kilku minutach za pulpitem sterowniczym pojawił się Lindley. Spojrzeli na siebie, ulga i wdzięczność, malujące się na twarzach, mówiły więcej niż słowa.

Kombinezon Mohra był poplamiony krwią. Pociąg powoli wyjechał z Lafayette.

GDY MOHR wieczorem dotarł do domu rodzina czekała na ganku. Powitała go oklaskami. Słyszeli w telewizji o jego bohaterskim czynie. Z wielką ulgą słuchał wiadomości, że mała miała tylko kilka niegroźnych skaleczeń i siniaków. Nic jej nie będzie.

Tydzień później Mohr wysiadł z auta przed domem Tili Marshall. Tila uściskała go gorąco. Kolejarz wziął małą na ręce i przytulił.
- Witaj, Emily - powiedział.





Przegląd Reader's Digest 1999;
Tekst: COLLIN PERRY;
Tłumaczenie: ELŻBIETA ŻYCHOWICZ;

Noc wilka

 

Ukoronowaniem wyprawy przez jeziora i rzeki miał być dla dzieciaków sen pod gołym niebem. Nikt nie zauważył w zaroślach pary czujnych ślepi



 



Ostatniego, dziewiątego dnia wyprawy przez jeziora i rzeki parku Algonquin w Ontario w Kanadzie rozbili obóz na brzegu jeziora Tom Thomson. 11-letni Zachariah Delventhal rzucił kamień do wody. Po tafli rozeszły się kręgi, a odbicie lasu zafalowało. Po chwili młodszy o rok Elijah przyłączył się do zabawy brata. Zach tymczasem spojrzał w niebo mieniące się kolorami purpury. Nad wzgórzami zaczynało zachodzić słońce. - Tato - zawołał Zach - wypłyńmy na jezioro popatrzeć na zachód słońca. Mogę wiosłować razem z Elim.

Zmordowany po całym dniu podróży w kanu Delventhal uśmiechnął się do żony. Tracy siedziała z 3-letnim Willem na kolanach i bawiła się z malcem plastikowymi ludzikami.
- Niech będzie - odkrzyknął - ale nie zamierzam nawet tknąć wioseł!

Zach, Elijah i Thom powoli pływali po tafli jeziora. A kiedy już się ściemniło, skierowali się ku wąskiej zatoczce, przy której rozbili obóz. Po drodze spotkali skautów, którzy ustawili swoje łodzie kołem. Wcześniej tego dnia harcerze zauważyli w okolicy wilka. Teraz szykowali się, aby "wywoływać go z lasu". Zabawa polega na naśladowaniu rzewnego wycia z nadzieją, że drapieżnik odpowie. Delventhalowie podpłynęli i przyłączyli się do kręgu. Nocną ciszę wypełniło wycie. Po chwili gdzieś zza wody zabrzmiał echem pojedynczy głos wilka.

Opodal czaił się zwierz

BYŁ 17 SIERPNIA 1996 roku, Tracy i Thom żałowali, że wycieczka dobiega końca. Niebawem trzeba będzie wrócić do licznych zajęć w Pittsburghu, gdzie Thom wykłada teatrologię na Uniwersytecie Carnegie Mellon, a Tracy jest dyrektorem teatru.

Ostatnią noc postanowili spędzić wszyscy pod gołym niebem. Ziemia usłana była igliwiem, a do obozowiska można się było dostać tylko od strony wody. Otuleni w śpiwory, prędko zapadli w sen. Noc była bezksiężycowa i ciemna. 

Dziesięć metrów dalej, z gęstych zarośli na skraju lasu para ślepi bacznie obserwowała, co się dzieje w obozie.

Zach był pogrążony we śnie, kiedy nagle poczuł potworny ból twarzy -natychmiast oprzytomniał. Widział drzewa przemykające mu przed oczami, kiedy coś wyciągnęło go ze śpiwora i powlokło dwa metry dalej. Zach wrzasnął, a bestia zwolniła chwyt.
- Coś mnie ugryzło! - krzyczał chłopiec.

Tracy zerwała się na równe nogi. Błądząc wzrokiem w ciemnościach, pobiegła w kierunku Zacha i chwyciła syna w ramiona. Przerażony chłopiec zaczął się jej wyrywać.
- Już dobrze, dobrze - powtarzała w kółko, żeby uspokoić syna.

Opodal czaił się zwierz i przyglądał ludziom.

Tracy spostrzegła ranę pod okiem dziecka, jednak ciemności skryły ogrom innych obrażeń. Ręką odgarnęła włosy z twarzy i zauważyła, że jej bluza z polaru przesiąknięta jest krwią. Zach się wykrwawiał Chwyciła jego śpiwór i przycisnęła do twarzy syna.
- Thom, pomóż mi! - krzyknęła.

W tym momencie Thom spostrzegł ciemny zarys zwierzęcia stojącego metr od żony i dziecka. Wyskoczył ze śpiwora i wrzeszcząc pobiegł do nich. Bestia cofnęła się, ale kilkakrotnie próbowała dopaść do Tracy i Zacha. Thom przeczesywał wzrokiem obóz, starając się przewidzieć, z której strony tym razem wyskoczy zwierzę.
- Co to jest? Co to jest? - wołał Zach.

Wilk jeszcze raz przebiegł przez obóz, ale starał się trzymać z daleka od Thoma.
- To wilk! - odkrzyknął Thom.

Elijah przyczołgał się do Tracy i podał jej latarkę. Kobieta zaczęła świecić w kierunku lasu.

Thom, trzęsąc się z wściekłości, po raz kolejny odgonił wilka do lasu.
- Potrzebuje czegoś do twarzy Zacha - krzyknęła w panującym zamęcie Tracy.

Górna część niebieskiego śpiwora była przesiąknięta krwią. Mąż rzucił im ręcznik. Trący zajęła się Zachem, a Thom wziął od niej latarkę i przeczesywał skraj lasu. Kiedy wrócił do Zacha i Tracy, skierował snop światła na syna.
- O mój Boże - wyszeptał.

Natychmiastowy odwrót

TWARZ DZIECKA była wielką otwartą raną. Nos pogruchotany. Naderwany fragment ust i prawy policzek zwisały luźno. Z miejsc pod oczami, gdzie trafiły zęby, tryskała krew, dolna część prawego ucha była oderwana.
- Musimy natychmiast zabrać go do szpitala - powiedział Thom, starając się za Nicnie wszelką cenę opanować.

Tracy struchlała. Była druga w nocy, minie 5 godzin, zanim zrobi się jasno. Ich samochód stał zaparkowany przy strażnicy. Dzieliły ich od tego miejsca dwie śluzy i 16 kilometrów łódką. Tracy nie miała pojęcia, gdzie jest najbliższy szpital. Zach stracił już mnóstwo krwi, a jego rany nie przysychały. Nie możemy pozwolić mu umrzeć - myślała, patrząc na drżącego w jej ramionach, wykrwawiającego się chłopca. - Musimy natychmiast wyruszyć.

Thom rzucił do lasu zakrwawiony śpiwór Zacha. Miał nadzieję, że to odwróci uwagę wilka. Chwycił mapę parku, odcumował kanu i zapakował całą rodzinę do łódki.

- Nad jeziorem Tepee jest obóz dziecięcy - powiedział. - Na pewno mają telefon.

Trzeba popłynąć na południe przez wąski, bagnisty kanał łączący Jezioro Toma Thomsona z jeziorem Littledoe, skręcić w prawo, przepłynąć przez Littledoe i na południowym zachodzie odszukać kanał do jeziora Tepee. To zajmie około dwóch godzin - myślał Thom. Mocno odepchnął łódź od brzegu i razem z Tracy zaczęli wiosłować co tchu.

Gwiazdy zmieniają położenie

OD RAZU pogrążyli się w egipskich ciemnościach. Drzewa, woda i linia brzegu zlały się w jedno. Thom spojrzał w górę, żeby odnaleźć Gwiazdę Polarną.

Wiosłowali na ślepo przez kanał prowadzący do Littledoe. Wkrótce łódź gwałtownie coś przyhamowało. Tracy z przerażeniem poczuła, że dno wybrzuszyło się pod jej stopami, poświeciła więc latarką i ujrzała zanurzony w wodzie pień napierający na dno łodzi. Kiedy się oswobodzili, Trący zawołała:
- Lepiej, żebym przestała wiosłować i zajęła się obserwacją drogi.

Thom był tego samego zdania. Nie mogli ryzykować wywrotki, z poważnie rannym starszym synem w łodzi i nie potrafiącymi pływać młodszymi.

Tracy wychyliła się przez dziób i trzymając latarkę przed sobą, patrzyła, czy na drodze nie pojawi się skała lub bal drewna. Wyczerpywały się baterie. W nikłym świetle wszystko tonęło w szarej mgle. Wystarczy jeden biedny ruch i łódź się wywróci - myślała.

Thom wiosłował bez wytchnienia, nie zważając na obolałe mięśnie. W głębokim mroku minuty wlokły się w nieskończoność.

Odrętwiały z bólu Zach próbował coś powiedzieć. Na chwilę odsunął ręcznik od twarzy i spytał: - Tatusiu, czy myślisz, że mogę się wykrwawić na śmierć?
- Nie - odparł Thom. - Ale chciałbym, żebyś całą siłą woli starał się zwolnić przepływ krwi.

Thom słyszał o ludziach, którzy są w stanie zwolnić bicie serca. To może pomóc.

Wkrótce Thom spostrzegł, że woda nie jest już tak spokojna.
- Musimy być na jeziorze Littledoe - powiedział.

Popatrzył na mapę, a potem na gwiazdy. Do jeziora Tepee trzeba płynąć tędy - pomyślał. Powiosłował w kierunku, gdzie spodziewał się wejścia do kanału, ale nie znalazł go tam. Roztrzęsiony spojrzał ponownie w niebo. Tracę czas! Nagle doznał olśnienia. Podobnie jak słońce, gwiazdy zmieniają położenie na niebie w zależności od pory dnia. W nerwach zupełnie nie brał tego pod uwagę.

Niebawem tafla wody się wygładziła. Płynęli kanałem południowo-zachodnim prowadzącym do Tepee. Thom od dwóch godzin wiosłował bez wytchnienia. Wreszcie kanał się skończył.
- Chyba już niedaleko! - zawołał Thom.

Wypłynęli zza zakrętu i zobaczyli w oddali nad wodą światła obozu Arowhon.

- Jesteśmy na miejscu - powiedział Thom.

Kiedy byli na środku jeziora, zaczął wołać:
- Hej tam, w obozie Arowhon! Pomocy!

Obudzony kierownik obozu i pielęgniarka pobiegli na przystań. Wyjęli rannego Zacha z łodzi i zanieśli do doktora Freda Harrisa do punktu opatrunkowego. Harris ostrożnie ułożył Zacha na leżance, obejrzał rany i zadzwonił do szpitala pediatrycznego w odległym o 320 kilometrów Toronto.

Dwóch pracowników z obozu odwiozło Tracy z Zachem do szpitala. Tam chirurg plastyczny operował chłopca przez 4 godziny. Starał się zrekonstruować twarz. Założył 80 szwów, żeby pozszywać rany.


BYĆ MOŻE czas zatrze blizny na twarzy Zacha. Choć do dziś, od czasu do czasu dręczą go w nocy koszmary, wyszedł z tego podobnie, jak wiele innych dzieci, które doznały szoku. Zawsze był wrażliwym dzieckiem, a teraz stał się jeszcze bardziej troskliwy dla swoich braci.

Thom i Trący nabrali większej pewności siebie - mają świadomość, że zdołali wygrać morderczy wyścig z ciemnością. W kwietniu Tracy urodziła dziewczynkę, Anyę Evę, ich czwarte dziecko. Latem rodzina planuje kolejną wyprawę pod namiot.

Zwykle wilki boją się ludzi. Ale z jakiegoś powodu tamten się nie bał. W ciągu dwóch tygodni w czasie, gdy miał miejsce atak na Zacha, pewnemu turyście podczas snu zniknął spod głowy plecak, różne drobiazgi ginęły również na innych obozowiskach. Władze parku zastawiły zasadzkę w miejscu, gdzie zatrzymali się Delventhalowie i po pięciu dniach udało im się zabić wilka - samca ważącego 27 kilogramów. W żołądku zwierzęcia znaleziono marchewkę, groszek, sznurek i etykiety. Od jego śmierci nikt w tamtej okolicy nie miał powodu uskarżać się na wilki.




Przegląd Reader's Digest 1997;

Tłumaczenie: MICHAŁ IGNAR




W pułapce ruchomych piasków

Ale Howlett się nie poddawał. Bardzo chciał odwrócić zły los i uporządkować życie.





TERRY HOWLETT cieszył się, że wraca do miejsca, które ukochał nad wszystkie inne w świecie. Wyruszył z rodzinnego Darlington w hrabstwie Durham i tego wieczoru wysiadł z pociągu w Carnforth, miasteczku w północno-zachodniej Anglii. Jeszcze tylko krótki spacer i znajdzie się na zatoką Morecambe. Odkrył ten uroczy zakątek w 1988 roku, gdy był na przepustce z Marynarki Wojennej. Potem często wracał.

Była tu jakaś magia. To tutaj udawało mu się przemyśleć i rozwiązać wiele spraw, tutaj podejmował właściwe decyzje. A owej sierpniowej soboty 1996 roku, kiedy zaledwie dni dzieliły go od 30 urodzin, miał wiele spraw do rozważenia.

Bolesna kontuzja, której nabawił się na piłkarskim boisku, położyła kres jego karierze w Marynarce Wojennej, gdzie służył jako technik uzbrojenia. Trzy operacje kolana nie na wiele się zdały - musiał pożegnać się z wojskiem. W cywilu imał się różnych prac: był urzędnikiem skarbowym, barmanem, pracował w myjni samochodów. Nigdzie nie utrzymał się dłużej, bo jego chore kolano skazywało go na częste pobyty w szpitalu. Teraz kolano było już wyleczone, ale znalazł się w pułapce; jeśli dostanie pracę na pełny etat, musi zrezygnować z rozpoczęcia studiów. A wykształcenie jest niezbędne, by mieć lepsze życiowe szansę.

Dla człowieka bez pracy i pieniędzy najgorsze były połajanki rodziny i przyjaciół. Może byś spróbował tam, idź do nich, nalegali.

- Przecież tam byłem, próbowałem - zżymał się na takie pouczenia.

Ale Howlett się nie poddawał. Bardzo chciał odwrócić zły los i uporządkować życie. Tylko jak to zrobić? Przyjechał do tego odludnego zakątka, by spokojnie się nad tym zastanowić.

Wziął głęboki oddech i wyruszył na pustkowie. Każdy krok zbliżał go do piaszczystych brzegów, mulistych kanałów i fal ścigających się po zatoce.

Grobla wzdłuż dawno wyschniętego koryta rzeki wchodziła na blisko dwa kilometry w głąb płaskiego wybrzeża, mokradeł tworzących brzeg zatoki. Wędrując nią w jasnym świetle księżyca, samotny w bezkresnej przestrzeni, podążał powoli ku morzu.

Bił się z myślami. Głosy ptaków i powiew wiatru targającego mu włosy działały kojąco.

Mówił sobie, że najważniejsze to się nie poddawać. Jeżeli będę próbował dalej, to kiedyś musi nastąpić przełom. Ale jeżeli się poddam, to nie mam szans. Tak, muszę iść na studia.

Doszedł do końca grobli. W blasku księżycowej poświaty widział stare koryto rzeki szerokie na blisko 200 metrów. Fala przypływu minęła, pozostawiając rozległy pas pomarszczonego piasku i kałuże. Po drugiej stronie koryta widział morskie trawy. Był przekonany, że będzie mógł po nich bezpiecznie iść dalej.

Zszedł na dno. Przeszedł zaledwie kilka kroków, kiedy poczuł, że zapada się w miękki piasek. Machał rękami by utrzymać równowagę, próbował uwolnić się z potrzasku, ale zapadł się jeszcze głębiej.

Tkwił już po kolana w zimnej szlamistej galarecie, która chciała go pochłonąć. Ruchome piaski! .

Był kompletnie zaskoczony. Przecież dno koryta nie wyglądało na grząskie czy niebezpieczne. Jedynie miejscowa ludność dobrze wiedziała, że fale przypływu i odpływu czasem drążą pojedyncze doły wypełniające się galaretowatym osadem. Tylko naprawdę wprawne oko umie je wypatrzyć. Zdarzało się, że wciągały wozy z końmi, motocykle, a nawet samochód-wywrotkę.

Howlett dawno temu czytał o pasterzach, którzy wpadali w pułapkę ruchomych piasków, zaganiając owce. Kładli się wtedy na plecach z szeroko rozpostartymi ramionami, żeby rozłożyć ciężar ciała.

Ale było na to za późno - tkwił w piasku już po uda.

- Boże! Nie chcę być pogrzebany żywcem!

Wołanie o pomoc na nic by się nie zdało - nikt go nie usłyszy. Wyobraźnia podsunęła mu przeraźliwą wizję: walczy o ostatni oddech, a do nosa i do gardła wciska mu się piasek. . Zniknę i nawet nikt się nie dowie, co się stało! .

Może jeśli nie będzie się ruszał, to odsunie czekającą śmierć? Możliwe przecież, że pomoc zjawi się, zanim będzie za późno! Tymczasem piasek pożerał go coraz bardziej: sięgał coraz wyżej, wsysał go centymetr po centymetrze.

Howlett niezwykle ostrożnie spróbował poruszyć palcami nóg. Nic z tego: zupełnie jakby stopy miał zalane betonem.

Przestał się zapadać, kiedy piasek sięgnął mu po pas. Ciało miał nieruchome, ale umysł pracował jak oszalały. Nagle pojawiła się straszliwa myśl: . Kiedy zacznie się przypływ? .

Pamiętał, że kiedy przyszedł na brzeg był odpływ. To oznaczało, że woda nie wróci wcześniej niż za 9-10 godzin.

A więc jeszcze nie wszystko stracone . - pomyślał z ulgą.

Miał przed sobą perspektywę: utonie albo zostanie pogrzebany żywcem. Zaczął odgarniać rękami ziemię wokół talii. Próżny trud. Piaszczysta breja napływała wciąż od nowa. Po godzinie palce rąk miał zdrętwiałe i obolałe. Nogi chwytały bolesne kurcze.

Usłyszał grzmiący odgłos, jakby wodospad. Chwilę potem spadła deszczowa nawałnica. Howlett przemoczony do suchej nitki ukrył twarz w dłoniach i nisko schylił głowę. Uwięziony w piaszczystej pułapce, już nic nie mógł zrobić.

Po nocnym niebie przetaczała się burza.

* * *

TONY GARDNER wstał o świcie. Wyszedł przed dom, żeby oporządzić owce. Zapowiadał się piękny poranek.

Siwobrody 54-letni Gardner był kamieniarzem i pochodził z Dałes w hrabstwie Yorkshire.

Na tę niewielką farmę, która od pokoleń stanowiła własność jego rodziny, przyjeżdżał tylko w weekendy.

Wiatr nie wiał, na bezchmurnym niebie świeciło słońce.

Idąc po mokrej trawie, Gardner oddychał czystym, chłodnym powietrzem. Nagle coś usłyszał.

Nadstawił ucha. Ktoś wołał, czy mu się zdawało?

Daleko w dole zobaczył krowy pędzone na udój. Uznał, że to tylko chłopi krzyczą na stado.

Godzinę później, wracając, usłyszał to samo wołanie. Zaintrygowany poprosił żonę, żeby też wyszła posłuchać. Dźwięk miał wyraźny rytm, jakby ktoś krzyczał: ra-tun-ku, ra-tun-ku! Gardnerowie wsiedli w samochód i ruszyli drogą. Rozglądali się, czy na skałach nie utknął jakiś turysta, czy nie widać gdzieś śladów wypadku. Nic.

- To na pewno na plaży - doszedł do wniosku Gardner.

- Czuję, że to coś poważnego - stwierdził i wykręcił 999, numer pogotowia policji. Posterunkowy łan Nickson zjawił się kilka minut później. Wszyscy troje pobiegli w kierunku, z którego dochodziło wołanie. Półtora kilometra dalej Gardner się zatrzymał.

- Gdzie jesteś? - zawołał.

- Tutaj! - odpowiedział mu chrapliwy głos.

Gardner nie wierzył własnym oczom. Ktoś tam był, zakopany w piasku aż po pas.

- Dobra, widzę cię! - krzyknął i puścił się biegiem do nieszczęśnika.

- Już dobrze, nic ci nie grozi. Jak się nazywasz? Człowieku, jak się tu znalazłeś?

* * *

HOWLETT odgarniał piasek przez 9 godzin. Przerywał tylko, żeby się rozgrzać i parę razy zabić ramionami. Kiedy zrobiło się jasno, zaczął wołać o pomoc. Słabł coraz bardziej, rosło poczucie beznadziejności. Trudno w to uwierzyć, ale jego krzyki usłyszeli z ponad 2 kilometrów.

- Nie martw się, chłopcze, zaraz cię wyciągniemy - zapewnił go posterunkowy Nickson.

Howlett z ulgą podparł się łokciami. Nickson przez radiotelefon wywołał komendę policji. Potem z Gardnerem chwycili Howletta pod pachy i próbowali podciągnąć w górę. Howlett nie ruszył się nawet o centymetr, a oni musieli przerwać i uwalniać nogi z grząskiego podłoża, żeby nie dać się wessać ruchomym piaskom.

- Prędzej go rozerwiemy na pół -orzekł w końcu Nickson i znów wywołał komendę. - Nie możemy go wydobyć. Potrzebna jest straż przybrzeżna, pożarna i karetka pogotowia.

* * *

DLA GARDNERA było oczywiste, że ich największym wrogiem nie są teraz ruchome piaski, ale morze. Fale w zatoce potrafiły być straszne, bywało, że poziom wody w krótkim czasie podnosił się ponad 6 metrów.

- Lepiej sprawdź przypływ - mruknął Gardner i spojrzał porozumiewawczo na policjanta.

Nickson w mig pojął. Przez radio otrzymał odpowiedź: przypływ powinien osiągnąć kulminację o godzinie 7.38, a teraz była 7.30.

- Jest w porządku. Mamy prawie najwyższy poziom i fala nie przybliży się bardziej - stwierdził policjant.

Ale Gardner nie bardzo wierzył. Wybiegł wzrokiem w stronę morza. Skoro przypływ osiągnął już prawie maksimum, to gdzie jest ta woda? Wziął policjanta pod rękę i odszedł z nim kawałek dalej.

- Jestem więcej niż pewny, że fala wleje się do naszego koryta - wyszeptał, żeby Howlett nie mógł słyszeć.

Na piasku zaroiło się od ratowników. Strażacy wyładowywali z samo-chodów butle z tlenem, liny, drabiny i sprzęt ratunkowy. Komendant straży pożarnej Bob Gleeson nadzorował pracę wszystkich ratowników.

Nadjechali sanitariusze w zielonych fartuchach. Sue Williamson, 38-letnia wysoka blondynka uczesana w koński ogon, przytrzymywała pod pachą dwa czerwone koce, w ręku niosła dużą torbę z wyposażeniem pierwszej pomocy. Dowódca jednego oddziału strażaków John Dockray szybko zapoznał ją z sytuacją.

- A to właśnie Terry Howlett. Jeszcze kilka minut i go wyciągniemy -zakończył.

- Ładnie to tak? Jest niedziela. O tej porze powinien pan być w kościele, a nie chować się w jakiś dziurach! - żartowała Sue.

Howlett uśmiechnął się blado. Ten uśmiech przypomniał Sue epizod z dzieciństwa. Znalazła na plaży mewę z piórami zlepionymi ropą naftową. Zaniosła ją do specjalistów, którzy oczyścili jej pióra. Ptak patrzył na nią takimi samymi, jasnymi ufnymi oczami jak Howlett.

* * *

AKCJE ratunkowe nad zatoką Morecambe zdarzały się kilka razy w roku, ale piasek rzadko sięgał ofiarom wyżej kolan. Wystarczyło posadzić delikwenta na desce, by odciążyć mu nogi i powoli podnosić. Tym razem było inaczej. . Wciągnęło go wyjątkowo głęboko. - niepokoił się Dockray.

Martwiło go jeszcze coś. Zadawał sobie to samo pytanie, co Gardner. . Gdzie jest woda? . Przez radiotelefon poprosił o powtórne sprawdzenie pory przypływu. Tym razem odpowiedź brzmiała: godzina 8.38. Za pierwszym razem nie wzięto bowiem poprawki na czas letni, w którym trzeba dodać jedną godzinę.

Dockray spojrzał na zegarek, za dziesięć ósma. Woda lada moment może wedrzeć się do koryta rzeki. Uprzedził swoich ludzi i dotychczasowy spokój momentalnie prysnął.

Wszyscy dobrze pamiętali podobny wypadek z 1980 roku, gdy w błoto zapadł się nastolatek na rowerze. Na nic się zdała gorączkowa akcja ratunkowa. Woda się podnosiła i strażacy nałożyli chłopcu maskę tlenową. Zdarł ją z twarzy i utonął na ich oczach.

Nie mieli chwili do stracenia. Ratownicy pracowali jak szaleni. Do sprężarki powietrza podłączyli gumowym wężem stalową rurę metrowej średnicy. Silnym strumieniem powietrza próbowali rozluźnić uchwyt pułapki. Ale podmuch tylko wypchnął wodę z piachu i go utwardził.

* * *

KOMENDANT Gleeson zastanawiał się, co jeszcze można zrobić. Koparka ugrzęźnie w piasku. Wypłukiwanie piasku wężami strażackimi zajmie zbyt wiele czasu.

Tak czy inaczej chyba jest już za późno. Język spienionej fali szybko wpływał do koryta rzeki. Sue Williamson obejrzała się przez ramię na wodę i z jeszcze większą zaciętością próbowała wygrzebać Howletta.

A do niego dotarła ponura prawda. Zrobiło mu się żal ratowników. . Tacy fajni ludzie i jak mogą starają się mnie wyciągnąć. Nie będzie im tatwo patrzeć, jak tonę. - przemknęło mu przez głowę.

Kilka sekund później szybko pędząca fala pieniła się wokół Howletta. Woda zalewała nogi ratowników, przelewała się z szaloną prędkością.

Gleeson obliczył, że podnosi się 5 centymetrów na minutę.

- Nie zdążymy go wyciągnąć. Musimy mu założyć aparat tlenowy-stwierdził strażak Steve Darby.

Gleeson nie mówił wcześniej o tym sposobie, by nie wystraszyć Howletta. On też mógł wpaść w panikę, jak ten chłopiec, który zginął. Darby nie czekał, szybko ściągał mundur. Zamierzał założyć Howlettowi aparat tlenowy i usiąść obok niego pod wodą, żeby dodać mu otuchy.

* * *

56-LETNi Tom Hayhurst z sił pomocniczych gwardii przybrzeżnej uginał się pod przewieszonym przez ramię zwiniętym wężem. Jego 7-osobo-wy oddział niósł rury, węże i całe wyposażenie. Przed nimi, w wodzie, uwijała się grupa na wpół rozebranych i przemoczonych ratowników.

Ludzie Hayhursta zaczęli ustawiać motopompę - strumień wody pod wysokim ciśnieniem powinien usunąć szlam, który uwięził Howletta.

Ratownicy zaczęli zapadać się w piasku. Morska fala rozmiękczała podłoże, więc coraz częściej musieli ratować samych siebie.

Gleeson obserwował z napięciem, jak ludzie Hayhursta wyciągają strażaków. Czasu było coraz mniej. Przywołał do siebie Dockraya.

- Robi się niebezpiecznie, John. Masz jeszcze pięc minut, potem wszystkich wycofuję.

Howlett ze wszystkich sił starał się zachować spokój. Fala podchodziła mu już pod brodę, ratownikom do kolan. Jeden z sanitariuszy wbił w ziemię obok prawego boku Howletta końcówkę węża - potężny strumień wody zaczął wymywać piasek.

- Czuję stopę! Mogę ruszać palcami!- kilka sekund później krzyczał radośnie Howlett, wypluwając wodę, która zalewała mu usta.

Strażacy pomogli mu uwolnić prawą nogę. Na chwilę odetchnęli z ulgą.

- Tylko nie opieraj się na niej! - ostrzegał Dockray.

Chwycili Howletta pod ręce i ciągnęli w górę. Aż wrzasnął z bólu. Był na wolności. Wszyscy powitali to głośnym wybuchem entuzjazmu. Na kołysce splecionej z rąk przenieśli go w bezpieczne miejsce i ułożyli w legowisku z ciepłych kocy i płaszczy. Miejsce, z którego uciekli zalewała woda. Teraz już miała ponad metr.

* * *

PRZEWIEZIONO go helikopterem do szpitala, miał hipotermię, ale już następnego dnia wyszedł do domu. Wypadek uświadomił mu, jak cenną wartością jest życie. Howlett już nie miał wątpliwości, jesienią idzie do koledżu.

- W takich chwilach człowiek zaczyna doceniać to, co ma, nawet jeśli nie ma tego dużo - mówi.
- Myślisz, że jesteś sam na tym świecie, że nie masz szansy. Nieprawda. Jeżeli ty się nie poddasz, zawsze znajdziesz pomocną dłoń.



Tłumaczenie: GRZEGORZ GORTAT
Przegląd Reader's Digest 1998




Koszmarny rajd

 

Rose zauważyła na parkingu czarny samochód z dwójką ludzi w środku.


 



James Boule przeskoczył przez mur więzienia o złagodzonym reżimie w okręgu Smith w Teksasie; ten 23-letni muskularny. mężczyzna oczekiwał tu na proces za włamanie. Pognał do samochodu, w którym czekała na niego przyjaciółka, Darla Rouse. Para uzbrojona w dwa rewolwery i strzelbę zaczę|a uciekać na północ.

Dwa tygodnie później, 10 sierpnia 1996 roku po południu zatrzymali się m na parkingu przy szosie nr 90, 11 km na zachód od miejscowości Gillette w stanie Wyoming. Boule siedział skulony w samochodzie, prawie niewidoczny z zewnątrz. W lusterku wstecznym obserwował, co się dzieje. Obok niego skuliła się 19-letnia Rouse.

Chcieli dotrzeć w górzyste tereny Montany, ale skończyły się im pieniądze, jedzenie i benzyna. Teraz czekali w napięciu, aż trafi się im samochód, który umożliwi im dalszą ucieczkę.


*********************************************************

- Może zrobimy sobie przerwę i coś przekąsimy? - zaproponował żonie 64-letni Jerry Rockne.

Drobniutka, rezolutna Rose skinęła gtową. Jerry zwolnił i wjechał pikapem z 10-metrową przyczepą kempingową na parking.

Państwo Rockne byli w drodze do Wyoming po wizycie u swoich trzech synów, którzy mieszkali w Nebrasce. Jerry pracował wiele lat jako programista w firmie ubezpieczeniowej w mieście Omaha. Cztery lata temu przeszedł na emeryturę i od tego czasu wraz z 69-letnią żoną podróżował po Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, odwiedzając starych przyjaciół, nawiązując nowe znajomości. Był to najpiękniejszy okres w ich życiu.

Rose zauważyła na parkingu czarny samochód z dwójką ludzi w środku.
- Chyba śpią - powiedział Jerry i nie chcąc im przeszkadzać, zaparkował pikapa w znacznej odległości.

Gdy siedząc w przyczepie, jedli kanapki, usłyszeli kroki na zewnątrz. Jerry wstał. Zanim jednak zdążył sięgnąć klamki, drzwi otwarły się gwałtownie. Jerry ujrzał wycelowany prosto w swoją twarz rewolwer kalibru 38.
- Cofnij się! - wrzasnął mężczyzna z rewolwerem w dłoni i wepchnął Jer-ry'ego w róg przyczepy.

Boule zachowywał się bardzo pewnie, co przeraziło Rose niemal tak samo, jak widok rewolweru wycelowanego w jej męża. Zdała sobie sprawę, że musi coś zrobić.
- Może ma pan ochotę na kanapkę z pieczenią? - spytała niby nigdy nic. - To żaden kłopot.

Napastnik wyraźnie zdębiał.
- Nie, nie mam ochoty - wymamrotał po chwili.

Był najwyraźniej zbity z tropu. Nie oczekiwał tak uprzejmej reakcji ze strony starszej pani, może dlatego nie pociągnął od razu za spust. Pomyślał, że zajmie się tym później.
- W czym możemy panu pomóc? - spytała Rose.
- Musicie nam pomóc przejechać kilka stanów - odpowiedział Boule. Zapytał Jerry'ego, czy ma dość paliwa i zadał kilka pytań na temat przyczepy. Nie było wątpliwości, że chce posłużyć się ich wozem.

Za plecami Boule'a otwarły się drzwi i stanęła w nich Darla Rouse. Boułe rozkazał Rockne'om usiąść.

Jerry rozstawił krzesła turystyczne złożone na czas podróży. Rose zauważyła na podłodze śrubę, która wypadła z jej krzesła. Siadając, schyliła się po nią ukradkiem i zacisnęła w dłoni.
- Darla! Sprawdzę wóz, ty ich popilnuj - polecił. - Masz rewolwer?
- Jasne! - odpowiedziała dziewczyna i z szyderczym uśmiechem wyciągnęła broń zza paska dżinsów.

Gdy Boule wyszedł na zewnątrz. Darla stanęła nad zakładnikami, trzymając palec na spuście.

*********************************************************

BOULE WRÓCIŁ po 10 minutach.
- Postawcie krzesła oparciami do siebie - rozkazał, a Jerry i Rose wcisnęli krzesła między zlew a kuchenkę i usiedli.
- Ręce za oparcia! - nakazał Boule i wyciągnął dwie pary kajdanków i linkę.
- Żonę będzie to bolało. Ma kło ty z barkiem - zaprotestował Jerry.

Jerry i Rose pracowali kiedyś w tej samej firmie ubezpieczeniowej. Zaprzyjaźnili się, gdy Rose leżała w szpitalu ze złamanym kręgosłupem po wypadku samochodowym. Jerry odwiedzał ją przez wiele miesięcy bolesnej rekonwalescencji. Podziwiał jej hart ducha i samozaparcie, z jakim ćwiczyła, by znów chodzić o własnych siłach. Zakochali się w sobie i pobrali. Za kilka dni przypadała właśnie 31. rocznica ich ślubu.

Rose skrzywiła się, wsuwając ręce pomiędzy metalowe pręty oparcia. Boule skuł dłonie swoim ofiarom i związał obie pary kajdanków nylonową linką. Przywiązał też Jer-ry'emu do krzesła nogi na wysokości kostek.
- Po co ich związujesz? - spytała Darla. - Myślałam, że ich zabijemy.

Kiedy Boule odparł, że nie potrafi tego zrobić, dziewczyna powiedziała:
- No, dobra. Może sami dostaną zawału.

Przestępcy zamknęli okna, wysiedli z przyczepy i zamknęli ją na klucz.

Gdy tylko ruszyli, Rose powiedziała z przerażeniem:
- Zauważyłeś, że nie starali się chować twarzy?
- Musimy coś zrobić - szepnął Jerry. - Na pewno zdarzy się jakaś okazja. Musimy ją wykorzystać.

Zdawali sobie sprawę, że porywacze nie mają zamiaru puścić ich żywych.

*********************************************************

JECHALI CORAZ szybciej. Rose usiłowała uwolnić dłonie. Przypomniała sobie, że gdy jeden z jej synów był w drużynie zuchów, nauczył ją wiązać węzły. Całe szczęście, że dała się wtedy namówić na tę zabawę. Dzięki temu wiedziała, że jeśli Boule nie zrobił węzła prawidłowo, uda jej się oswobodzić ręce.
- Może zdołamy się uwolnić - powiedziała. - Czy dosięgniesz linki?

Jerry wyciągnął palce tak daleko, jak tylko mógł. Z wysiłkiem złapał koniec linki, którą związane były kajdanki. Walczyli z więzami blisko 15 minut, aż wreszcie Jerry'emu udało się rozluźnić węzeł.
- Nie zdejmuj jeszcze więzów - powiedział żonie. - Poczekajmy na właściwy moment.

Skoncentrowali wysiłki na odczepieniu kajdanków Rose od krzesła.
- W oparciu nie ma jednej śruby -szeptała Rose. - Podniosłam ją z podłogi, kiedy kazał nam usiąść. Jeśli odegniemy oparcie, wyswobodzę się. Zaczęli walczyć z krzesłem. Jerry napierał na pręt, Rose starała się zsunąć z niego zakute w kajdanki dłonie.

*********************************************************

WKRÓTCE OBOJE byli mokrzy z wysiłku. Z ogromnym trudem udało im się odkręcić jeszcze kilka śrub z oparcia krzesła Rose.
- Jeszcze trochę i gotowe - powiedział Jerry.

Odgięli oparcie i wreszcie Rose udało się wyswobodzić z niego dłonie. Wciąż miała je spięte z tylu kajdankami, ale przynajmniej nie była przykuta do krzesła. Wtedy poczuli, że zwalniają. Rose błyskawicznie ułożyła ręce tak, by napastnicy nic nie zauważyli. W dłoni ściskała rozluźnioną linkę.

W chwilę później Boule i Rouse wsiedli do przyczepy.

Boże, żeby tylko nic nie zauważyli - pomyślał Jerry. Serce Rose waliło tak mocno, że bała się, czy to ich nie zdradzi.
- Trzeba was zakneblować - oznajmił Boule. - Musimy podjechać pod sklep, żeby kupić coś do jedzenia i nie chcemy, żebyście narobili hałasu. - Czy to jest konieczne? - spytała Rose, starając się odwrócić ich uwagę.
- Tak - odparł bandyta, oklejając mocno głowę i usta Jerry'ego plastikową taśmą i odcinając jej koniec nożem sprężynowym.

Rose zaczęła gwałtownie oblizywać wargi. Uświadomiła sobie, że jeśli stracą możliwość porozumiewania się, będą mieli jeszcze bardziej nikłe szanse na uwolnienie. W chwilę później Boule zakleił jej usta.

Gdy ruszyli, Rose zaczęła poruszać wargami. Miała rację - taśma klejąca nie trzymała się wilgotnych ust. Jerry natomiast pochylił się i zaczął z desperacją trzeć zaklejonymi ustami o blat kuchenny. Po chwili udało mu się ściągnąć taśmę na tyle, by móc mówić.

*********************************************************

DOJECHALI DO BUFFALO. Boule zaparkował. Wysiadając, krzyknął tak, by Rose i Jerry usłyszeli:
- Żadnych sztuczek. Cały czas tu jestem.

Próby odwiązania Jerry'emu nóg od krzesła nie miały sensu. I tak nie było sposobu, by uwolnić jego ręce przytroczone do prętów oparcia. Teraz wszystko zależało od Rose. Tylko ona mogła uciec i wezwać pomoc. Ponownie wysunęła ręce zza odgiętych prętów oparcia.
- Jestem wolna - wyszeptała.

Z rękami wciąż skutymi za plecami podeszła do drzwi przyczepy i zaczęła nasłuchiwać. Nagle z zewnątrz dobiegł ją jakiś odgłos. Ze strachu aż podskoczyła. Wyraźnie czuła niebezpieczeństwo. Szepnęła:
- Jestem pewna, że nas pilnują.
- Nie denerwuj się - uspokoił ją Jerry. - Usiądź z powrotem. Postaramy się wymyślić coś innego.

Rose wróciła na krzesło, ponownie wsunęła ręce za pręty i chwyciła koniec linki. Wszystko wyglądało tak, jakby wciąż byli związani.
- Jest tylko jedno wyjście - Rose powiedziała to i aż zadrżała.

Nie była pewna, czy jest w stanie to zrobić. Musiałaby raz jeszcze zmierzyć się z koszmarem, który prześladował ją przez ostatnie 37 lat.
- Poczekam, aż ruszymy i spróbuję wyskoczyć - powiedziała powoli.

Ten pomysł przeraził Jerry'ego. Wiedział, jak jego żona panicznie boi się ponownego urazu kręgosłupa. Było też inne ryzyko. Może przecież wpaść pod przejeżdżający obok samochód, albo zabić się, uderzając głową o jezdnię. Największe niebezpieczeństwo stanowiły jednak tylne koła samej przyczepy, gdyby pod nie wpadła.
- Wiem, że nie wyjdę z tego bez szwanku - Rose była bliska płaczu.
- Chciałbym to zrobić za ciebie, ale nie mogę - powiedział łagodnie Jerry.

Rose skinęła głową, umacniając się w swojej decyzji. Była przekonana:
- Kiedy tylko ruszymy, idę do drzwi.

Przyczepa ruszyła i Rose, z trudem utrzymując równowagę, doszła do drzwi. Skutymi dłońmi usiłowała dosięgnąć rygli.

Przesunęła jeden, drugi. Udało się. Chwyciła gałkę drzwi i przekręciła ją, ale drzwi ani drgnęły.
- Nie chcą się otworzyć - jęknęła. Jechali coraz szybciej.
- Przekręć w drugą stronę - ponaglił Jerry.

Rose znów spróbowała i drzwi otwarły się na oścież. Rose stanęła przodem do uciekającej w dole jezdni.
- Skaczę! - powiedziała i przykucnęła na progu. Wzięła głęboki oddech i rzuciła się do przodu tak daleko, jak tylko była w stanie, by uniknąć dostania się pod tylne koła przyczepy.

Gdy Rose zniknęła, przerażony Jerry wytężył słuch. Nie nastąpiło silne uderzenie, które świadczyłoby o tym, że jego żona wpadła pod koła Przyczepy. Uniknęła najgorszego, choć na pewno jest ranna. Dobry Boże! Miej ją w opiece - modlił się Jerry.

Rose leżała pomiędzy pasami czteropasmowej autostrady. Od uderzenia głową o jezdnię pociemniało jej w oczach. Słyszała szum opon przejeżdżających obok samochodów. Starała się wziąć w garść. Muszę działać. Muszę uratować Jerry'ego. Zabiją go, jeśli odkryją, że uciekłam.
- Co pani tu robi? - usłyszała nagle męski głos.

Zobaczyła nad sobą dwoje ludzi. Dostrzegli leżącą na jezdni Rose i zatrzymali się, by jej pomóc.
- Mój mąż jest w rękach porywaczy - powiedziała Rose z wysiłkiem.

Mężczyzna podłożył jej pod głowę złożony koc. Krzyknął, by ktoś zadzwonił po policję.

Pięć minut później, o 15.40, przy Rose ukląkł policjant. Poprosił, by opisała pikapa i przyczepę. Gdy przez radiostację policyjną ogłaszano alarm dla patroli, pogotowie wiozło już Rose do pobliskiego szpitala.

*********************************************************

- ZAUWAŻYŁEM poszukiwany samochód! - krzyknął Carl Clements z Policji Drogowej stanu Wyoming do mikrofonu radiostacji.

Moment wcześniej pikap z przyczepą minął jego radiowóz przy międzystanowej drodze numer 90. Natychmiast ruszył za podejrzanymi na północ, zbliżył się do nich i sprawdził numer rejestracyjny.

Wkrótce za przyczepą pojawiły się dwa inne samochody patrolowe. Clements włączył megafon i powiedział:
- Tu patrol drogowy. Proszę zjechać na pobocze i zatrzymać się.

Jerry usłyszał głos policjanta. To znaczy, że Rose żyje! - pomyślał i w tym samym momencie coś wcisnęło go w oparcie krzesła. To Boule gwałtownie dodał gazu, usiłując uciec policji.

*********************************************************

CLEMENTS skrzywił się, gdy wskazówka jego prędkościomierza doszła do 115 kilometrów na godzinę. - Muszę wyprzedzić go i rozłożyć blokadę - podał wiadomość przez radiostację.

Przyspieszył, minął samochód porywaczy, odjechał na znaczną odległość, po czym gwałtownie zahamował na poboczu. Wyskoczył z samochodu i wyjął z bagażnika zwinięty w rolę, blisko 3-metrowy łańcuch z kolcami. Tylko w ten sposób mógł zatrzymać bandytów. Rozwiniecie zapory w poprzek jezdni zabrało mu niecałą minutę.

Boule przejechał po kolcach. Clements dostrzegł dym dobywający się spod furgonetki, kiedy pękła przednia opona z prawej strony. Pikap zwolnił do 80 kilometrów na godzinę, ale się nie zatrzymał.

Policjanci jeszcze trzy razy rozkładali zapory. Kolejna opona samochodu i jedna przyczepy były w strzępach, lecz Boule nadal uciekał, jadąc na samych obręczach. Spod podwozia dymiło.

W pewnym momencie Boule'a zarzuciło na pas rozdzielający jezdnie. Obręcze kół zaryły się w miękkiej ziemi. Samochód z przyczepą stanął.

Policjanci szybko wyskoczyli z wozów. Wycelowali broń w Boule'a i je go towarzyszkę.
- Ręce do góry! - krzyknęli.
- Nie strzelać! - prosili bandyci.

W chwilę później policjanci wyciągnęli ich z samochodu i zakuli w kajdanki.

Trzech innych policjantów podbiegło do przyczepy. Jednym szarpnięciem otworzyli drzwi, po czym wpadli do środka z bronią gotową do strzału. Na podłodze leżał Jerry, wciąż przykuty do krzesła.
- Jestem tu sam - powiedział. - Co z moją żoną?

Policjanci powiedzieli mu, że Rose została zabrana do szpitala. - Czy możecie przekazać jej, że jestem już bezpieczny? - spytał.

Jeden z policjantów poszedł spełnić prośbę Jerry'ego, a dwaj pozostali rozkuli go i zabrali z przyczepy.

Następnego dnia Jerry odwiedził Rose w szpitalu. Miała złamaną lewą rękę i żebro, pękniętą miednicę i nadwerężone mięśnie karku, lecz na szczęście nie doszło do uszkodzenia kręgosłupa. Jerry delikatnie objął i ucałował żonę.

James Boule przyznał się do winy i został skazany na 59 lat więzienia za porwanie i napaść z bronią w ręku. Darla Rouse, która nie przyznała się do winy, otrzymała wyrok 53 lat więzienia.



Tłumaczenie: PIOTR ART
Przegląd Reader's Digest 1998