04.11.2007 - Oczekiwanie

 

 

04 listopada 2007 - niedziela

 

Używając języka sportowego, to już prawie meta. Jutro mija wyznaczony przez lekarza termin porodu. Czekamy wszyscy z wielką niecierpliwością, a tu nic się jeszcze nie dzieje, chociaż Asia już się teraz bardziej przetacza, niż chodzi.

- Najpóżniej 12 listopada pani urodzi - stwierdził podczas ostatniej wizyty, prowadzący Asię lekarz. - Mam wtedy dyżur i gdy do tego czasu maleństwo nie przyjdzie na świat, będziemy rodzić dwunastego. Póki jednak co, niech pani myje okna, sprząta, pierze i co tam jeszcze. Teraz już nie musi się pani oszczędzać - zażartował.

Tak wiec czekamy. U mnie Asia nie może wypełnić ostatnich zaleceń lekarza, bo tak na dobrą sprawę ze wszystkim jestem w domu na bieżąco. Wczoraj nawet umyłem jedno okno (dopiero co zdjęli rusztowania po ocieplaniu budynku), za co zostałem przez Asię mocno zrugany. - Tobie nie wolno myć okien, tausiu - nakrzyczała na mnie i kategorycznie zabroniła myć pozostałe. Biedna Asia, boi się pewnie, że wypadnę i kto wtedy będzie chodził z małą Zuzią na spacery.

Na końcu najnowszej galeryjki znalazły się zdjęcia Asi z przedwczoraj i dzisiaj. Następne powinny być już inne - bez takiego dużego brzuszka. A w wózeczku, który wczoraj kupili, będzie pewnie już smacznie sobie spało nasze tak bardzo oczekiwane maleństwo.

A u Haneczki jak zawsze to samo. Wciąż zdana tylko na mnie. Gdy tylko zniknę jej na chwilę z oczu, natychmiast mnie woła. Uczę ją, że muszę odpocząć, porobić to i owo. Wciąż bezradna jak małe dziecko - zaniepokojone, gdy na moment straci z oczu swoją mamę.

Radzimy sobie jak możemy. Codziennie musi być spacer i tylko zła pogoda może nam w tym przeszkodzić. Łączymy go zwykle z zakupami, czy innym niezbędnymi zajęciami. Gdy idziemy po zakupy, to wózek z Hanią pcham przed sobą. Wtedy bowiem zakupy idą sprawniej. Potem obowiązkowo następuje zmiana "kierowcy". Chociaż kilka kroków, sto, dwieście metrów, ale spacer po nóżkach to bardzo ważne codzienne ćwiczenie. Koniecznie musi się przy tym czegoś trzymać, bo sama nie zrobi nawet dwóch kroków.

Teraz, gdy jest chłodniej, przygotowanie do wyjścia zabiera nam znacznie więcej czasu. Muszę Hani założyć płaszczyk, pozapinać guziki, zawiązać szalik. Mimo wielu prób sama tego jeszcze nie zrobi. A jeżeli jakimś cudem już jej się to uda, to i tak trzeba potem porozpinać guziki, bo przeważnie znajdują się w nie swoich dziurkach.

Zmywanie i wycieranie naczyń, a także obieranie ziemniaków, to już od pewnego czasu codzienne obowiązkowe zajęcia Hani. Czasami giną nam szklanki, które znajduję potem najczęściej ukryte głęboko w worku na śmieci.

Tak naprawdę, to najlepiej zrehabilitowana jest u Hani mowa, jednak gdy jest już bardzo zmęczona, to widać (a raczej słychać), jak wiele jest jeszcze w tym względzie do zrobienia. Postępy w pisaniu niewielkie, aczkolwiek jednego dnia napisała listę zakupów, ale zajęło jej to bardzo wiele czasu. Ale dobre i to.

W imieniny Teresy, zaczęła ni stąd ni z owąd przypominać wszystkie Terenie, do których chciała koniecznie zadzwonić i nie ustąpiła, dopóki "nie przypomniała sobie" wszystkich trzech.

Podobnie było z Urszulą. Tak długo walczyła, aż udało jej się zapisać trzy numery telefonów i na wszystkie sama zadzwoniła, sprawiając wszystkim trzem swoim koleżankom niekłamaną radość.

Gdy nadeszły imieniny Tadeusza, to cały dzień mnie zamęczała, czy nie zapomnieliśmy o żadnym znajomym solenizancie.

Niedawno przejrzeliśmy wszystkie jesienno-zimowe rzeczy i pochowaliśmy letnie. Z radością regowała na swoje szliki i czapeczki, które natychmiast w rękach przeprała. - To moja rehabilitacja - tłumaczyła swoją gorliwość i pilnowała, bym zaraz to wszystko powyciskał i wysuszył.

Nie mam więc prawie chwili odpoczynku. Są dni, że naprawdę padam ze zmęczenia. Zawsze dotąd był obiad, śniadanie i kolacja. Zawsze wszystko było wyprane i wyprasowane. Sprzątać też w zasadzie nie musiałem, co najwyżej w swoim pokoju. Pomagałem tylko od czasu do czasu i to "od wielkiego święta". Teraz wszystko się odwróciło i to totalnie. Już niemal zapomniałem, że był czas, gdy "leżałem sobie beztrosko na zielonych pastwiskach".

Myślę jednak, że jak na faceta, to radzę sobie nieźle. Hania jest nakarmiona, wszystko jest wyprane, mieszkanie nie jest zapuszczone. Brakuje mi tylko czasami prawdziwego "oddechu", ale wierzę, że z wiosną i na ten potrzebny mi oddech znajdzie się czas.

A póki co coraz lepiej idzie mi w kuchni. Gdyby nie choroba Hani, nigdy bym nie odkrył, że gotowanie może sprawiać człowiekowi tyle radości i przyjemności. Gdy podchodzi się do czegoś z sercem, to to coś nabiera blasku. A ze mną tak właśnie zaczyna się dziać, gdy rzecz dotyczy kuchni. Nic, dosłownie nic nie jest dla mnie tam problemem. Chyba że czysto technicznym. Coraz częściej udaje mi się ugotować coś samemu od zera i cieszyć się radością tworzenia. Choćby w minionym tygodniu - wyborne były jabłka w cieście posypane cukrem pudrem. Ktoś przyniósł jabłka-olbrzymy. Pokroiłem je w duże plastry i zamoczyłem w cieście, którego nigdy przedtem nie robiłem. Mieliśmy obiad na dwa dni.

W tym tygodniu ugotowałem też pyszną kapustę z pieczarkami. To przepis Hani. Prosty, jak drut, a pychota na kilka dni. Kilogram niezbyt kwaśnej, pokrojonej kapusty kiszonej, kilogram lekko uduszonych pieczarek, kostka masła. Gotuje się samo, trzeba tylko od czasu do czasu zamieszać.

Klopsiki z mięsa wieprzowego zrobiłem od zera już drugi raz. Tym razem jednak udało mi się odcisnąć dokładnie bułkę umoczoną w mleku. Palce lizać. Po klopsikach, nie po mleku.

Nie będę już zanudzał przepisami, które - jak mniemam - znane są większości czytających te słowa. Ale jak na faceta, który jeszcze niedawno uważał kuchnę za Himalaje, to myślę, że moje trochę-się-chwalenie powinno znaleźć nie tylko zrozumienie, ale także i usprawiedliwienie.

Dzisiaj przed południem byliśmy z Hanią w szpitalu. Była to w pewnym sensie wizyta "ustawiona", gdyż trzeba było znaleźć jakiś sposób, by po roku od wystąpienia udaru, zrobić badania komputerowe głowy. Nie muszę dodawać, że na takie badania czeka się w Poznaniu miesiącami. Nam się udało to zrobić dzisiaj, a przyczyniła się do tego pani doktor, u której niedawno byliśmy na wizycie. Prywatnej rzecz jasna. I wtedy lekarka zaproponowała nam dzisiejszą niedzielę, bo akurat miała dyżur. Ze względu na niezbędne procedury, zajęło nam to ponad dwie godziny. Po wyniki, na które będziemy czekać z niepokojem, ale i z nadzieją, mam przyjechać na oddział w środę po południu.

Jest już wieczór, gdy piszę te słowa. Nasza Asiunia wyturlała się przed chwilą do swojego domku. Podobno tylko 5 procent kobiet rodzi dokładnie w wyznaczonym terminie, więc pewnie i dla naszej córeczki nadchodząca noc będzie jeszcze spokojna. Chociaż nigdy nic nie wiadomo. Tak czy inaczej nie omieszkam zawołać głośno, gdy tylko "usłyszymy" krzyk naszego kochanego maleństwa, na które czekamy z tak ogromną radością. Nieśmiało proszę o mocne trzymanie za naszą córeczkę kciuków.

I jak zwykle zakończę zaproszeniem do obejrzenia najnowszej galeryjki. Jesienne spacery w pobliskim parku i w nadmaltańskim lasku, spotkanie w domu Małgosi i Ewy i ich mamy, kilka zdjęć z miłej wizyty u Tomka i spotkanie z jego uroczymi maluszkami. Tak niewiele brakowało, by ta rozkoszna kruszynka nie poznała nigdy swojego zabawnego taty. Tak, zabawnego, gdyż Tomek to chłopak o niespotykanym poczuciu humoru. Takiego, który nawet przyprawia o dreszcze. Gdy wychodziliśmy do domu, Tomek ni stąd ni z owąd tak odezwał się do Hani: "Pani Haniu, tak niewiele brakowało, a za dwa tygodnie mielibyśmy święto". W pierwszej chwili nie zaskoczyłem, a za moment już wiedziałem. Przecież byliśmy u Tomka dwa tygodnie przed 1 listopada.

Na zdjęciu widzimy także panią Iwonkę, która regularnie przyjeżdża do Hani i robi jej pedicure. Na innym Hania czeka przed drzwiami laboratorium na pobranie krwi. Badania na gęstość krwi muszą być wykonywane co dwa, trzy tygodnie.

Są także moja siostra Wandzia z Waldkiem z Warszawy, którzy wstąpili do nas na godzinkę w drodze do Kargowej, dokąd jechali na groby naszej Mamy i Babci. Jesteśmy także na imieninach Tadeusza, który od wielu lat jest naszym przyjacielem. Spotkaliśmy tam Jolę i Konrada, którzy bardzo się cieszyli, że mogli zobaczyć się z Hanią. Zaprosili nas przy okazji do siebie. Pojedziemy tam jednak wiosną, gdyż mieszkają pod Poznaniem. Wtedy będzie już ciepło i przyjemnie.

O ciepłych jeszcze zdjęciach Asi, pstrykniętych na "pięć minut oprzed dwunastą", już napisałem. A o fotkach wyborczych nie wspominam, bo i tak to widać.

Pozdrawwiam gorąco i serdecznie w swoim i Hani imieniu.

  • /bol-i-nadzieja/67-bol-i-nadzieja-wspomnienia/1482-11112007-szczcie-ktoremu-na-imi-zuzanka
  • /bol-i-nadzieja/67-bol-i-nadzieja-wspomnienia/1480-02102007-s-w-yciu-i-takie-chwile