25.09.2008 - Dwa lata po udarze

Gdyby ktoś dwa lata temu mi powiedział, że Hania jeszcze kiedyś w życiu zatańczy, uznałbym go za szaleńca. A jednak tak się stało!

- Wczoraj na wieczorku stał się cud! - oznajmiła pani Ania, kiedy następnego dnia po imprezce powitała na śniadaniu uczestników turnusu. - Te dziewczyny siedzące przy tamtym stole, powstały z wózków i zatańczyły - wyjaśniła, kierując wzrok w naszą stronę. - To naprawdę dzielne kobiety. Mimo że w dużym stopniu niepełnosprawne, pokazały, jak  można i trzeba pokonywać swe ułomności.

Tak właśnie było. Na wieczorku zapoznawczym w kawiarni, na który przyszło bardzo wiele osób (w tym kilkoro na wózkach i kilkunastu o kulach) tylko Halinka i Hania spróbowały tańczyć.

Nie był to oczywiście taniec w normalnym tego słowa znaczeniu - zaledwie dreptanie i kołysanie się w miejscu, ale dla nich było to wydarzenie. Teraz będą mogły wszystkim opowiadać, że w Międzywodziu tańczyły, czym wzbudziły zachwyt i podziw obserwatorów.

Na następnym wieczorku tanecznym zrobiły krok dalej i spróbowały swych sił w tańcu przy rurze. Śmiechu było przy tym co niemiara i wszyscy, którzy patrzyli na kołyszace się przy rurze Halinkę i Hanię,  świetnie się bawili.


Taniec przy rurze

 

5 września minęły dwa lata od naszego dramatu, którego skutki trwają do dziś. Nie ma co się oszukiwać. Mimo ogromnych postępów, które zadziwiają nie tylko lekarzy, Hania na długie lata pozostanie osobą niepełnosprawną, w znacznym stopniu zależną od drugiego człowieka. Ktoś powie, że przesadzam, widząc na zdjęciach Hanię wesołą i uśmiechniętą. Zawsze taka była i taką pozostała mimo strasznej choroby, która odebrała jej tak wiele. Zabrała dużo, ale wykazała wielką łaskę, pozostawiając jej niespotykany życiowy optymizm i radość, którą zaraża każdego, ktokolwiek się z nią zetknie. Gdziekolwiek byliśmy - czy to w Ciechocineku, czy w Międzywodzie - w jakiś niewytłumaczlny sposób przyciągaliśmy do siebie ludzi, których poznaliśmy zaledwie kilka dni wcześniej. Piszę w liczbie mnogiej, ale przecież wiadomo, że to Hania jest tym magnesem i siłą, która zbliża do niej każdego, kto zamieni z nią choć kilka słów. Przy okazji ja też z tego korzystam.

Nie piszę teraz o Hani często. Ostatni raz pół roku temu. Radosną  część naszej walki widać na zdjęciach, które od czasu do czasu pokazuję na stronie. Hania zrobiła ogromne postępy i tego nie da się ukryć. Chyba największe w mówieniu. Można już z nią rozmawiać na różne tematy, chociaż "dziecinny" sposób mówienia już od pierwszej chwili zdradza chorobę. Najbardziej mobilizują Hanię odwiedziny koleżanek (teraz niezbyt częste), a także imieniny czy tzw. babskie spotkania, na które jest zapraszana  jak dawniej. Zawsze, gdy zbliża się taka imprezka, zachowuje się jak mała dziewczynka, która wybiera się z mamą w podróż do ulubionej cioci. Zaczyna się wtedy szykować już od rana - przebiera w rzeczach i w swojej biżuterii. Dla mnie są to trudne momenty, gdyż bez przerwy czegoś ode mnie potrzebuje i wymaga , ciagle ma o coś pretensje - a to spodnie nie takie, bluzeczka nie ta, tamto trzeba wyprasować. I tak w kółko.

Mógłbym napisać opasłą książkę o pracy z niepełnosprawnym człowiekiem i o opiece nad nim. Komuś, kto tego nie przechodzi lub nie przeszedł, trudno zrozumieć jak ciężka to praca. Cieszą najmniejsze nawet postępy, ale zasmucają rzeczy, których na zdjęciach nie widać. Nieustannie trzeba kontrolować krzepliwość krwi. Ostatnie wyniki nie napawają optymizmem. Mimo, że staram się, by codziennie chociaż przez godzinę po obiedzie spała, to w ciągu dnia pojawiaja  się u niej bardzo często ogromne zmęczenie. Gdyby ktoś ujrzał ją w takim momencie, zobaczyłby coś, co nie pozostawiłoby  żadnych wątpliwości o chorobie i skutkach, jakie pozostawiła. Ciągle trzeba na nią uważać, bo wymyśla coś, o czym, gdy była zdrowa, nawet by się nie śniło. Mimo że wiele rzeczy pamięta, to wielu nie może sobie przypomnieć. Bardzo szybko zapomina, o czym przed chwilą mówiła lub co sobie postanowiła. Zapisuje sobie na przykład na kartce dużymi literami, co trzeba załatwić. Któregoś dnia jedna z koleżanek poprosiła mnie, abym (gdy będziemy na spacerze) zobaczył, czy na naszym ryneczku można kupić spódnice. Hania zapisała na kartce słowo "spódnica" i kartkę położyła na stole. Ja tę kartkę przypadkowo schowałem. Za chwilę Hania już o niej nie pamiętała, bo jej nie widziała. Ja nie miałem głowy, by o tym pamietać.  Po paru dniach przypomniała Hani o tej spódnicy koleżanka, która była tym zainteresowana. Podobnych zdarzeń z pamiętaniem są w ciagu dnia dziesiątki.

Jak już wpomniałem, Hania jest dla nas wciąż małą dziewczynką (Asia mówi, że ma teraz dwie córeczki), którą dwa razy dziennie trzeba zabrać na spacer. Chodzimy wtedy po osiedlu, robimy zakupy, albo jedziemy do lasu. Hania nauczyła się zaczepiać ludzi. Oczywiście w dobrym tego słowa znaczeniu - po to, by sobie pogadać. Ja jestem raczej oszczędny w słowach, a Hania to gaduła. Mówi zdrobnieniami - spacerek, obiadek, śniadanko, łóżeczko, krzesełko, rowerek, wózeczek, okienko, schodki, chlebek, buźka, kotek, piesek. Zdrabnia w zasadzie wszystko, co daje się zdrobnić. Mogłaby w  tym być mistrzem świata. Gdy jesteśmy na zakupach, to nic jej nie interesuje, ożywia się dopiero wtedy, gdy jesteśmy przy słodyczach. Nie ma dla niej znaczenia, co ja kupuję - czy to jest cukier, mąka, takie czy inne mięso lub wędlina. Gdy jesteśmy na ryneczku, to każe mi się zatrzymać przy stoisku z damskimi rzeczami, ale nie ma w tym zatrzymaniu zainteresowania zakupem, jaki towarzyszy zdrowej kobiecie.

Nie piszę o wielu rzeczach, o niektórych których trudno nawet wspominać. Choroba poudarowa, nie tylko w przypadku Hani, ma  w sobie przynajmniej dwie strony medalu - dobrą, która cieszy i napawa optymizmem,  a także smutną, która nieustannie dołuje i psychicznie wykańcza. W moim przypadku częste teraz pisanie o codziennej opiece i pracy przy chorej po udarze Hani, byłoby takim  "opowiadaniem o pracy górnika, który codziennie zjeżdża na swoją szychtę". Jednak gdy on wraca do domu, to czeka na niego obiad i czyste rzeczy, w które może się po pracy przebrać. Ja muszę to wszystko robić sam, nikt mnie w niczym nie wyręczy. Musiałem się z tym pogodzić, tak mi widać było pisane i nie ma co z tym dyskutować. Chwilami mam wrażenie, że tak jak jest teraz, było zawsze - że zawsze gotowałem, prałem, robiłem zakupy i sprzątałem. Zapomniałem już, że kiedyś było inaczej.

Poza tym nie jest łatwo pisać o rzeczywistości, którą codzienność maluje raz jasnymi, ale jakże często szarymi kolorami. Te jasne kolory widać na zdjęciach; dostrzegają je także ci, którzy mają okazję Hanię widzieć i z nią rozmawiać. Jasne kolory poudarowej batalii radują, napawają nadzieją, przyciagają ludzi. Szarych nikt nie lubi, takie się omija. A przecież one istnieją i bardzo często dominują. Ale o tej drugiej, mrocznej stronie choroby Hani wiem tylko ja i Asia. To jest nasza smutna i bolesna tajemnica.

Ale na szczęście w tym naszym rodzinnym dramacie mamy ukochaną Zuzankę. Ta maleńka kruszynka wniosła w nasze życie ogromnie dużo radości. Jej nieustanny uśmiech i postępy, jakie robi, pozwalają zapomnieć o chorobie i innych smutnych wydarzeniach w naszej rodzinie, których ten rok nam nie skapił (wiosną odszedł mój tata, a przed tygodniem zmarła  nasza kochana ciocia Stefcia - siostra mojego taty; by dopełnić reszty, krótko przed tatą zmarł wujek, mąż cioci).

Zuzanka to dziewczynka o najpiękniejszych na świecie oczach. Jeżeli ktoś mi nie wierzy, niech obejrzy sobie zdjęcia. Uwielbia się ze mną bawić, szalejemy razem na podłodze. Raczkuję z Zuzanką, chowam się jej, gonimy sie po mieszkaniu. Najbardziej jednak lubi moje biurko - gdy ją na nim posadzę, piszczy z uciechy i jest ogromnie szczęśliwa. Ktoś powiedział, że gdy któregoś dnia wyciągnie do mnie rączki, to oszaleję z radości. W niedzielę, zapłakana z jakiegoś powodu, gdy siedziała na rękach taty, wyciągnęła do mnie swe maleńkie łapki. Jak tylko wziąłem ją w swoje ramiona, natychmiast przestała płakać i promiennie się roześmiała.  Okazało się, że z tym szaleństwem ten ktoś nie przesadził!

A wracając do Międzywodzia. "To były piękne dni" - chciałoby się powiedzieć o naszym tam pobycie. Poznaliśmy w ośrodku wielu cudownych ludzi, dzięki którym uśmiechał się do nas każdy dzień. Zobaczyliśmy, jak wiele radości może dać człowiekowi drugi człowiek i jak piękny może być świat, gdy pomimo choroby czy niepełnosprawności, w sercu człowieka gości życzliwość, a na jego twarzy uśmiech.

Już pierwszego dnia poznaliśmy dwie wspaniałe dziewczyny z Ustki - Halinkę i Terenię. Niemal od pierwszej chwili zaczęliśmu nadawać na tych samych falach. Nasz stolik stał się szybko źródłem radości. To był najweselszy stolik na pierwszej zmianie. Zawsze wychodziliśmy ze stołówki ostatni. Z Terenią i Halinką spędzaliśmy czas niemal od rana do poźnych godzin nocnych. Razem chodziliśmy na spacery, wycieczki, wieczorki taneczne. Przegadaliśmy wiele długich godzin. Halinka jest od trzydziestu lat chora na stwardnienie rozsiane. Chodzi z ogromnym trudem. Takiego optymizmu i radości, jaki ma w sobie ta dziewczyna, mógłby jej pozazdrościć niejeden zdrowy człowiek. Mimo bardzo poważnej choroby, Halinka jest bardzo aktywna w swoim środowisku. Nie zamknęła się w domu, uczęsza na różne zajecia, maluje, ćwiczy jogę i aktywnie uczestniczy w zajęciach uniwersytetu trzeciego wieku. Porusza się na skuterku inwalidzkim. Jeździ wszędzie, gdzie tylko można. Jej córka mieszka w Gdyni. Często ją tam odwiedza. Nie boi się dalekich podróży. Wychodzi bowiem z założenia, że zawsze znajdą się ludzie, którzy pomogą wsadzić skuterek do autobusu czy pociągu. Twierdzi, że nikt nigdy nie odmówił jej pomocy.

Teraz napiszę kilka słów o dwóch niezwykłych kobietach. Dzięki paniom Ani i Ewie wszyscy uczestnicy turnusu mieli przez cały czas świadomość, ze ktoś nad nimi czuwa. Byliśmy z Hanią kilka razy w różnych sanatoriach. I nikt się nami tam nie interesował. W Międzywodziu opieka była wzorowa. Obie panie organizowały nam czas - wycieczki, tańce, spacery, imprezy. Uczestniczyliśmy we wszystkim. Panie te  to doskonałe przewodniczki, które w niezwykły sposób potrafiły zachęcić nas do uczestnictwa w przedsięwzięciach, które organizowały, a jednocześnie cudownie umiały opowiadać o miejscach, które zwiedzaliśmy. Ogniska i pieczenia kiełbasek w wykonaniu Ani i Ewy, mogliby nam pozazdrościć uczestnicy wielu podobnych imprez.


Na zdjęciu: Halinka, pani Ania, Hania, pani Ewa


A na koniec muszę się pochwalić! Któregoś wieczoru wystąpiłem w konkursie karaoke. Byłem zaskoczony, że tak pięknie wyszedł mi ten występ, a śpiewałem karaoke pierwszy raz. Postanowiłem sobie, że gdy tylko będę miał okazję, zawsze podejmę się próby śpiewania, bo okazało się, że robię to zupełnie przyzwoicie. O brawach, jakie dostałem za swój występ nie wspomnę tylko przez wrodzoną skromność. Szkoda, ze nie jestem młodszy, bo wtedy kariera artystyczna stałaby przede mne otworem. Ale coś za coś - na pewno nie byłoby wtedy tej stronki.

Brak skromności każe mi jednocześnie pochwalić się zdobyciem III miejsca w turnieju tenisa stołowego. Mimo że nie grałem już kilkanaście lat, to w pobitym polu zostawiłem kilku uczestników i uczestniczek tego turnieju. Przyznam się, iż celowałem w miejsce pierwsze, ale nie udało się, czego jednak nie poczytuję sobie jako porażkę!

  • /bol-i-nadzieja/67-bol-i-nadzieja-wspomnienia/1486-08032008-i-zatopiem-si-w-zadumie