Przez uszko do łóżka

 

Sprawy damsko-męskie w odległych epokach były znacznie bardziej finezyjne, a i panie bardziej rezolutne


 

Im kot starszy, tym ogon jego twardszy" - kokietował mistrz Jan z Czarnolasu. Lecz nie zawsze miłosne podboje, umizgi czy kokietowanie płci przeciwnej miały na celu "sztychowanie dłutem przyrodzonym" lub szukanie kandydatki na żonę. 


Częściej były tylko grą pozorów, czasem wynikały z przyjemności albo z chęci wzbudzenia podziwu i miały stosowne formy towarzyskie. Przestrzeganie konwenansów i okazywanie należnego szacunku kobietom wynikało z ich silnej pozycji w społeczeństwie. Niewiasty "większą miały skromność i wstyd", więc nietaktownie było używać w ich towarzystwie wulgarnych słów, opowiadać sprośne dowcipy czy śpiewać frywolne piosenki. Nie wszyscy mężczyźni zachowywali się jednak i należytą galanterią. Najczęściej po wypiciu zbyt dużej dawki alkoholu pozwalali sobie na towarzyskie złośliwości, wśród których podstawianie nogi w tańcu - by dama przewróciła się, "ucieszny dając prospekt" - było tylko niewinną igraszką.

Na podobieństwo pawi i innych znanych w przyrodzie samców panowie szlachta poczytywali sobie za honor zdobyć kobietę atrakcyjnością swojej osoby. Nie od dziś szczególnie wypatrywany mężczyzna musiał być wysoki (chociażby tylko dzięki odpowiednim obcasom) i cechować się bujnym owłosieniem (niekoniecznie własnym, szalenie modne były peruki lub dopinanie cudzych włosów do własnych głów). Walory ciała uwydatniali, nosząc się z zamorska: w krótkich szatach, dzięki którym mogli pokazywać stęsknionym widoku niewiastom smukłość swych ud w nazbyt obcisłych spodniach.

Jeśli już który nie miał czym kobiecego oka mamić, to kusił barwnym strojem i bogatymi ozdobami. Największą sławę pod tym względem zdobył podskarbi Krzysztof Ossoliński - nawet jego konie miały złote podkowy, a że słabo przymocowane, to gubiły się co rusz po drodze. Wtedy w ruch szły pięści, łokcie i inne atrybuty podziwiającej go gawiedzi. Innym sposobem zwrócenia uwagi wybranki było demonstrowanie swej sprawności fizycznej poprzez sztukę władania bronią czy efektywny udział w polowaniu. Książę Radziwiłł "Panie Kochanku" upolował niedźwiedzie i tak je wytresował, że usługiwały do stołu. Niestety, widoku misia podającego półmisek z rybami nie wytrzymała nadobna wybranka i książę musiał obejść się smakiem. Książę "Panie Kochanku" w ogóle miał słabość do niedźwiedzi, zaprzęgał je również do karety: częstokroć paradował po promenadzie zaprzęgiem z ośmiu niedźwiedzi. Książę Czartoryski natomiast dla dodania sobie atrakcyjności hodował wielbłądy.

I wpadały w sidła

Jak się już wyglądało jako tako bądź posiadało się inne męskie walory, można było przystąpić do szturmu, czyli do prawienia komplementów: miłość wchodziła przecież często przez uszka. Chyba że kawalerowi na dowcipie zbywało, wtedy uczył się na pamięć stosownych pochlebstw, w których choćby najszpetniejszą wybrankę porównywał do pięknej Heleny i spełniał toast z jej pantofelka. Jak bardzo oczekiwane były słowa owej admiracji, niech świadczy przykład wiekowego, acz chorowitego szlachcica "z jednym jeno zębem", w którego sidła wpadła młoda dziewka. A potem to już tylko tańce pozostawały. Taki np. "świeczkowy" - żeby lepiej widzieć wybrankę w świetle niesionej przed sobą świecy, "goniony" - sprawdzić trzeba, czy aby nie kaleka albo dychawiczna (chociaż i na kulawą La Valiere połakomił się Ludwik XIV). (...)

Bardzo oczekiwane przez kobiety były też prezenty. Prym wiodły kosztowne różańce, medaliki i relikwie, które miały niby świadczyć o zbożnych celach darczyńcy. Darowywano też przedmioty z kryształu górskiego i pachnące mydła. Ale największe wrażenie robiły świeże kwiaty układane na odkrytych półmiskach. Półmiski oczywiście miały wartość same w sobie, a kwiatom "pozwalano mówić", i choć nie każda chciała kwiatowej mowy słuchać, to kwiaty były jedynym prezentem, który zawsze przyjmowano. Bywało, że jakiś mało wyedukowany w konwenansach młodzian przykrywał kwiaty innym półmiskiem: mógł się więcej nie kłopotać, panna z miejsca odrzucała awanse niedorobionego galanta.

Przysłowie powiada, że "kobieta zwykła wiedzieć, że jest jak gdyby dobrze zastawionym stołem, który inaczej się ogląda przed, a inaczej po jedzeniu.

Całuję rączki, całuję nóżki

O ile staropolskie obyczaje nie pozwalały damie pierwszej wszcząć rozmowy, to wieki późniejsze zezwalały już na wiele więcej. Wyłom w zachowaniu pań sprawiła Maria Kazimiera Zamoyska, która wprowadziła francuski zwyczaj przyjmowania gości w pokoju sypialnym. Powstał przy okazji dowcip o "całowaniu nóżek" miast całowania rączek. No i worek się rozwiązał: dekolty, przyjmowanie wizyt mężczyzn bez przyzwoitki, używanie kosmetyków, wysyłanie wielbicielom bilecików czy własnych konterfektów. Doszło do tego, że dopiero co zaślubiona Barbara Potocka podczas tańca przedstawiła warunki, na jakich zgodzi się zostać kochanką znanego kobieciarza tamtych lat - diuka de Lauzuna.

Kokieteryjne damy poczęły ubierać się w męskie ubrania, jako że fraki, czy wręcz mundury, lepiej podkreślały sylwetkę, uwydatniając, co było do uwydatnienia, a chowając pod dobrze zasznurowanym gorsetem nazbyt obfite kształty. Nabrał się na to np. August II Mocny, widząc damę w stroju gwardzisty, a grzechem zaniechania zhańbił się Szczęsny Potocki: miast prowadzić działania Konfederacji Targowickiej, delektował się widokiem damy przebranej w strój huzara i "musztrę przed nim odprawiającej".

Przez stulecia kanon męskich zachowań nie uległ zasadniczo zmianie. Panowie "całowali rączki" i prawili komplementy, jak np. bawiący w Polsce Napoleon Bonaparte. Niezapomniane wrażenie na damach zrobiły jego pochlebstwa kierowane pod ich adresem na balu karnawałowym w 1806 roku. Korpulentna dama usłyszała z cesarskich ust "jak lekko i zwiewnie musi tańczyć", a inna, używająca zanadto pudru, miała okazję przekonać się, że ma "niezmiernie świeżą cerę". (...)

Książę raczył zjechać

Teraz damy poczęły rywalizować o mężczyzn, na wyprzódki sobie podbierając kochanków, jeżdżąc za nimi po całej Europie, bynajmniej nie kryjąc się z afektem bądź jego widocznymi konsekwencjami. O ojcostwo dzieci księżnej Izabeli Czartoryskiej posądzani (nie bez podstaw) byli i Francuz diuk de Lauzun i rosyjski ambasador książę Repnin. Ale w Polsce też nie brakowało interesujących obiektów westchnień. Najbardziej pożądanym był książę Józef Poniatowski. Chwytano się rozmaitych sposobów, by usidlić księcia. Pewnego razu trzy damy z najlepszego towarzystwa zakradły się do jego sypialni, ustroiły kwieciem łoże i zastygły w śmiałych pozach, na powrót księcia pana czekając. Aliści książę raczył był w końcu zjechać do pałacu, tyle że w towarzystwie aktualnej kochanki. No i cały misterny plan się nie tylko nie powiódł, ale przysporzył nieczułemu księciu nie lada wrogów w osobach owych dam i ich zacnych małżonków. Również prowincja zabawiała się w podobny sposób, nie patrząc na wiek ani stan. W XVIII wieku znana była "romansowa doktorowa", która zapraszała panów na obiad - żonatych, kawalerów, nie przebierając zanadto w kandydatach - proponując każdemu wiadomego rodzaju deser. Byli tacy, którzy za chowywali się w tej sytuacji mało elegancko i salwowali się ucieczką.

Były to czasy bardzo swobodnego stylu życia, ale nawet najzwyklejsze zdrady mieściły się w ramach dworskiego życia i prowadzenia gry miłosnej. Nie wszyscy mężowie patrzyli jednak przez palce na wyczyny małżonek swoich chociaż sami niejednokrotnie większą liczbę miłosnych podbojów mieli na koncie. Ilość rozwodów za czasów króla Stanisława Augusta gwałtownie wzrosła w porównaniu z czasami saskimi, w których udzielono ich raptem 500. Popularne było powiedzenie: "Co ma sobie szkodować Rzeczypospolita, że ten z tamtą, ta z onym kocha się kobita".

Cóż, czasy się zmieniły, chociaż nie wszyscy pragnęli owych zmian. Dopiero wiek XX przyniósł równouprawnienie choć pierwszy emancypacyjny manifest "Artykuły panieńskie" został przesłany na sejm już w 1637 roku. Panny domagały się m.in. prawa do wyboru męża, możliwości kształcenia i udziału w życiu politycznym. Prawo do swobodnego wyboru męża teraz posiadamy, kształcić się lubimy, tylko z tym udziałem w życiu politycznym wciąż jesteśmy na bakier.


JOLANTA PYTLIK 





PANORAMA OPOLSKA Nr 26 (grudzień 2005 - styczeń 2006)

Wyklikana miłość

 

Coraz częściej swoją drugą połówkę znajdujemy przez Internet




 

Niekiedy dla zabicia czasu wchodziłam na czat. Tak podłączył się do mnie mój obecny mąż i wymieniliśmy numery gadu-gadu. Nie odzywał się przez dłuższy czas, więc w końcu to ja do niego napisałam - wspomina 20-letnia Ola, studentka drugiego roku doradztwa podatkowego. - Od początku starałem się ją poderwać. Flirtowałem z nią, chociaż mówiąc szczerze, nie spodziewałem się, że kiedykolwiek będziemy razem - zdradza Witek.

Ola i Witek są parą od września 2002 r. Dzięki sieci mogli się poznać, choć nie mieszkali w tym samym mieście. Dzieliło ich niemal 100 km, czyli odległość między Siedlcami a Warszawą.

Z każdym dniem przybywa w Polsce osób, które w poszukiwaniu miłości rzucają się w otchłań cyberprzestrzeni. Nic dziwnego, rozbudowane serwisy randkowe, e-maile, czaty oraz komunikatory typu gadu-gadu lub IRC sprzyjają kojarzeniu par znacznie bardziej niż doświadczone swatki i profesjonalne biura matrymonialne. Przekonała się o tym 21-letnia Hanka, dziennikarka z Warszawy, która dzięki Internętowi poznała 24-letniego architekta Szymona. - To, jak się poznaliśmy z Szymonem, jest niesamowitym zbiegiem okoliczności, ale pewnie wszystkie interneto-we pary mówią to samo - żartuje. - Założyłam swój profil na inter-netowych randkach, ponieważ szukałam informacji do audycji radiowej. Miałam się zorientować, jacy ludzie odpowiadają na takie ogłoszenia i co proponują - wspomina. Hanka nie szukała w Internecie partnera, a wszelkie propozycje spotkania odrzucała. Tylko raz pozwoliła sobie na niekonsekwencję w tym postanowieniu i jak mówi - było warto. - Szymon, który amatorsko robi zdjęcia, szukał w sieci nowej modelki. Napisał do pięciu dziewczyn z pytaniem, czy nie chciałyby mu pozować do portretów. Tylko ja odpowiedziałam. O dziwo, spontanicznie zgodziłam się też na spotkanie - wyjaśnia. Razem są już pół roku. Na wiosnę planują ślub.

Gdyby nie Internet, małżeństwem nie byliby Magda i Marcin z Gdańska. Gdy się poznali, 27-letnia Magda studiowała polonistykę na Uniwersytecie Gdańskim, o rok starszy od niej Marcin pracował w Niemczech jako finansista. - Trafiłam kiedyś na serwis randkowy i raczej dla zabawy zostawiłam tam swój profil ze zdjęciem. Nie szukałam męża, lecz nowych znajomości. Jakoś nie wierzyłam w małżeństwo z Internetu - zastrzega Magda. Jednak w profilu zaznaczyła, że interesują ją tylko poważne znajomości. - Przy okazji przeglądałam też profile panów. Ot tak, może jakiś fajny się trafi. Marcin napisał, że jest "niezłą partią". Chciałam się przekonać, co to za partia, i wbrew swoim zasadom postanowiłam napisać do niego pierwsza - wspomina Magda.

Dzięki sieci od dziesięciu miesięcy razem są również 27-letnia Iwona i 31-letni Grzegorz z Warszawy. Ona jest asystentką w biurze, on prowadzi własną firmę. -W sieci szukałam znajomych, bo studiowałam w Katowicach i po powrocie do Warszawywy nie miałam nawet z kim pójść na kawę. A Grzegorz jest fanem poznawania kobiet przez Internet - wyjaśnia Iwona.

* Zderzenie światów

Sieciowe flirty i romansy, aby przeistoczyć się w prawdziwą miłość, wcześniej czy później muszą przekroczyć bramy wirtualnego świata. Dla wielu par wyjście poza Internet oznacza koniec znajomości. Kluczowym momentem jest zwykle pierwsze spotkanie, na którym dochodzi do konfrontacji prawdziwej osobowości z wizerunkiem wykreowanym w cyberprzestrzeni.

Hanka i Szymon nie czekali długo na ten moment. Jak mówią, tydzień, może nawet mniej.

- Uważam, że szybkie spotkanie jest najlepszym rozwiązaniem. Przy dłuższej wirtualnej znajomości zaczyna powstawać zbyt wiele niedomówień. Często kreuje się też inną osobowość niż nasza prawdziwa - tłumaczy Hanka. Na miejsce spotkania wybrali plac Bankowy w Warszawie. Tłum ludzi miał być gwarantem bezpieczeństwa. Choć wcześniej wysłali sobie zdjęcia, to na miejscu długo nie mogli się poznać. - Po jakimś czasie Szymon się przyznał, że kiedy na mnie czekał, jego uwagę zwróciła jedna dziewczyna. Żałował, że był umówiony, bo miał ochotę się z nią zapoznać. Zadzwonił więc do mnie i ze zdziwieniem stwierdził, że ta dziewczyna, która tak mu się podoba, to właśnie ja - opowiada Hanka.

Poszliśmy na kawę, na spacer, na jeszcze jedną kawę... Cały czas rozmawialiśmy - dodaje. Na zdjęcia umówili się kilka dni później. Od tego czasu zaczęli spotykać się regularnie.

W przypadku Magdy i Marcina znajomość za pośrednictwem samego Internetu trwała dwa tygodnie. Potem umówili się na telefon. - W tym momencie spanikowałam, bo wolałam pozostać anonimowa - przyznaje Magda. Do spotkania z Marcinem długo nie była przekonana. Odwlekała randkę, bo a nuż się rozmyśli. Jednak on był wytrwały i cierpliwy, więc w końcu dopiął Swego. Umówili się w centrum Gdańska. - Spóźniłam się! Na szczęście zadzwoniłam i uprzedziłam, że będę później. Liczyłam jednak na to, że jak przyjdę, to Marcina już nie będzie, bo kto by chciał czekać na spóźnioną pół godziny? - zastanawia się Magda. Wychodząc z tunelu, ujrzała jednak wyczekującego faceta, ubranego w gustowną koszulę w kratkę. - Ani przez chwilę nie pomyślałam, że to może być Marcin, bo zupełnie inaczej go sobie wyobrażałam. Nie spodziewałam się, że będzie taki fajny - wspomina.

Pierwszym spotkaniem zaskoczony był również Marcin. Czekając na Magdę, podszedł do trzech innych dziewczyn, myśląc, że to właśnie jego internetowa znajoma. - Biorąc pod uwagę wygląd na zdjęciu, szukałem bardziej puszystej dziewczyny. Zdjęcie z Internetu nie do końca odpowiadało temu, co zobaczyłem, ale byłem pozytywnie zaskoczony! - wyznaje. Tym, co dodatkowo zaskoczyło Marcina, była nieśmiałość Magdy. Jak mówi, w Internecie nigdy nie miała z tym problemu.

Iwona i Grzegorz spotkali się po dwóch miesiącach wirtualnej przygody - Zwlekałam, bo byłam zrażona spotkaniami z facetami poznanymi przez Internet, którzy "kochali mnie" po półgodzinnym spacerze albo zapominali spytać w restauracji, czy może i ja bym się czegoś napiła - mówi Iwona. W końcu jednak zaryzykowała. Umówiła się z Grzegorzem w znanej restauracji. - Problem polegał na tym, że nie pamiętałam, jak on wyglądał na zdjęciu, które mi wcześniej przysłał. Wpadłam w panikę, bo jak tu szukać faceta z nieznaną twarzą? - pyta retorycznie. Na szczęście z pomocą przyszła jej obsługa restauracji, która szybko ustaliła, który z samotnie siedzących panów oczekuje na spotkanie z uroczą blondynką.

Jednak nie wszyscy internetowi randkowicze tak szybko decydują się na porzucenie wirtualnej rzeczywistości. Niektórym zdecydowanie łatwiej jest rozmawiać, patrząc w monitor niż w oczy drugiej osoby. Dlatego Ola długo unikała spotkania ze swym wirtualnym adoratorem. Namowy Witka, aby zobaczyć się w tzw.realu, trwały ponad pół roku. Gdy uległa, czekał na nią w umówionym miejscu z dużą czerwoną różą. - Oglądał się za każdą przechodzącą dziewczyną w nadziei, że to będę ja. Byłam bardzo zdenerwowana. Ręce mi się trzęsły, byłam blada i przerażona. On za to zimny jak sopel lodu. Jakby przed wyjściem z domu ręce trzymał w zamrażarce - relacjonuje Ola. Oboje przyznają, że na początku bardzo trudno było im rozmawiać.

- Witek wydawał mi się dużo poważniejszy, niż jest w rzeczywistości. Bałam się, że nie zainteresuje się taką dziewczyną jak ja. Czułam się wtedy taka malutka i głupiutka - wspomina z rozrzewnieniem Ola.

Nasza pierwsza randka trwała półtorej godziny, ale to wystarczyło, abym regularnie zaczął jeździć do Siedlec - uśmiecha się Witek. Najpierw przyjeżdżał tylko na weekendy. Potem spędzili wspólną Wigilię z jej rodziną. - Mój tata zażartował wtedy, że może w przyszłym roku będziemy się szykować do ślubu. No i miał rację - mówi Ola. Witek poprosił Olę o rękę w dzień jej ostatniego egzaminu maturalnego. Ślub odbył się 27 grudnia, w 25. rocznicę zawarcia małżeństwa jej rodziców - Nigdy nie przypuszczałam, że w ten sposób spotkam tak świetnego człowieka.

* Pułapki Internetu

Szukanie życiowych partnerów w sieci ma tyle samo zwolenników, ile przeciwników. Zdaniem pierwszych, Internet wyrównuje szansę, ponieważ w świecie rzeczywistym wielokrotnie eliminujemy kogoś już na starcie, bo nie podobają nam się czyjś ubiór lub styl bycia. W Internecie tego nie widać, więc poznajemy ludzi po tym, co mają do powiedzenia, a nie po tym, jak wyglądają - twierdzą zgodnie amatorzy internetowych pogawędek. Podkreślają też, że sieć jest znakomitym antidotum na nieśmiałość, a anonimowość, jaką daje, sprawia, iż stajemy się bardziej szczerzy i otwarci. Zwracają również uwagę na fakt, iż w sieci łatwiej łamać konwenanse i schematy, czego przykładem jest chociażby przejmowanie przez kobiety inicjatywy w kontaktach z mężczyznami.

Z kolei przeciwnicy zawierania wirtualnych znajomości wskazują na iluzoryczność takich kontaktów. Przekonują, że gestykulacja, mimika, tembr głosu, wyraz oczu, a nawet zapach wiele mówią o człowieku. W Internecie jedynym sposobem wyrażania emocji są emoti-kony, które nie odzwierciedlają prawdziwego nastroju rozmówcy. Przeciwnicy internetowych randek akcentują też, że w sieci nigdy do końca nie mamy pewności, kto ukrywa się po drugiej stronie kabla. Wśród internautów krążą nawet żarty o tym, że każdy mężczyzna na czacie to superman, każda kobieta to mężczyzna, a każde dziecko to agent CBS czyhający na sieciowych pedofilów.

Jak widać, anonimowość dla jednych może być zaletą, a dla drugich wadą. Szczęśliwcy, którym udało się znaleźć w Internecie miłość swojego życia, zapytani o rady dla amatorów takich pogawędek, zalecają raczej ostrożność. - W Internecie można jedynie spotkać człowieka, jednak poznawać go trzeba w realnym świecie. Sieć ułatwia bowiem zamazywanie i uszlachetnianie swojej osobowości - uważa Hanka. Podobnego zdania jest Magda. Sądzi, że taki sposób zawierania znajomości można polecić osobom, które są uczciwe i piszą prawdę, bo ewentualne kłamstwa i tak wyjdą na jaw w czasie prawdziwego spotkania. Tak jak było w jej przypadku. Marcin zataił bowiem fakt, iż czasowo nie mieszka w Polsce. - Na szczęście nie okazało się to dla Magdy aż tak ważne, chociaż na początku była rozczarowana. Nie powiedziałem o tym w Internecie, ponieważ nie chciałem jej do siebie zniechęcać - tłumaczy Marcin. Iwona natomiast zwraca uwagę na inny aspekt sieciowych romansów. - Poszukiwania kontaktów w pewnym sensie uzależniają. Potem trudno jest się z tego wyzwolić, człowiek nieustannie szuka i szuka - to wciąga jak hazard. Znam wiele takich uzależnionych osób -ostrzega. Prawdziwe okazuje się tu porzekadło mówiące o tym, że każdy kij ma dwa końce. Proporcjonalnie do osób, którym udaje się w sieci znaleźć miłość, przybywa także tych, którzy przez serwisy randkowe czy też czaty towarzyskie tracą swoich życiowych partnerów.



ŁATWIEJ PRZEŻYĆ ODRZUCENIE

Rozmowa z Anną Król-Kuczkowską, psychologiem z Pracowni Psychoterapii i Rozwoju Osobistego "Humani"

Jak wytłumaczyć rosnącą modę na zawieranie znajomości przez Internet?

- Myślę, że wynika to głównie z lęku przed oceną i odrzuceniem. Kontakty za pośrednictwem Internetu - z racji swojej anonimowości i braku zobowiązań - bardzo minimalizują ten strach, bo w każdej chwili można się z nich wycofać. W Inter-necie, jeśli nawet zdarzy się odrzucenie, łatwiej je zbagatelizować i szybko nawiązać znajomość z następną osobą. W świecie rzeczywistym nie jest to takie proste. Każde odtrącenie jest trudne i bolesne, bo poprzedzająca je znajomość wymagała większego zaangażowania.

Czy za pomocą Internetu można dobrze poznać drugiego człowieka?

- Raczej nie. Jeśli już, to jakąś jego część - na przykład hobby. Jednak bliższe i autentyczne poznanie jest mało prawdopodobne. Do tego potrzebne jest osadzenie relacji w realnej rzeczywistości, która pozwala poznawać drugą osobę jako prawdziwego człowieka, a nie nasze wyobrażenie o nim lub też wyłącznie wizerunek, jaki ta osoba kreuje. Internet stwarza nieograniczone możliwości bycia w świecie wzajemnych wyobrażeń, pragnień i oczekiwań. Wiele osób, które nawiązują takie znajomości, przeżywa później głębokie rozczarowanie. Okazuje się, że ich wcześniejsze wyobrażenie o danej osobie poważnie rozmija się z rzeczywistością.

Jaki wpływ na relacje międzyludzkie ma anonimowość, którą daje cyberprzestrzeń?

- Poczucie anonimowości zawsze w jakimś stopniu "odczłowiecza" i spłyca kontakt. Kiedy jesteśmy anonimowi, nie ponosimy za nasze działania tak dużej odpowiedzialności jak wtedy, gdy mamy z kimś kontakt twarzą w twarz. Jednak z drugiej strony, anonimowość pełni funkcję ochronną, pozwala odkrywać się i być odkrywanym przez innych. Można to porównać do fenomenu anonimowego podróżnego w pociągu, który gotów jest nieznajomemu współpasażerowi opowiedzieć całą historię swojego życia, łącznie z jej najbardziej intymnymi szczegółami.



Największe polskie serwisy randkowe notują już niemal 950 tys. zarejestrowanych użytkowników. Nie mniej oblegane są również czaty z opisem "towarzyskie" lub "randka". Na największych z nich jednorazowo przebywa nawet przeszło tysiąc osób.




Żródło: Przegląd nr 2/2005


 

  • 1
  • 2