Życia nie da się powtórzyć (Elżbieta Czyżewska) - (1)

 

  Historię Elżbiety Czyżewskiej mógłby opisać Dostojewski. Jest w niej wszystko: wzloty i upadki, sukcesy i porażki, miłość i samotność

   Spotkanie z Elżbietą Czyżewską nie było pewne do ostatniej chwili. Wiele razy rozmawiałyśmy przez telefon - raz obiecywała wywiad, za parę dni mówiła, że to nic pewnego, tłumacząc, że nie czuje się najlepiej. Przeszła skomplikowane zapalenie płuc i lekarze zalecają jej, żeby nie wychodziła z domu. W końcu rzuciła: - Jak pani wyląduje w Nowym Jorku, proszę się odezwać, wtedy zobaczymy. Zrobiłam, jak się umówiłyśmy, miałam dla niej zaproszenie na pokaz „Rewersu" Borysa Lankosza do MoMA (Museum of Modern Art). To ją ostatecznie przekonało: - Dobrze, niech pani podjedzie za godzinę na róg 6 Avenue i 43. Ulicy, to dwa kroki od mojego mieszkania.

   Była punktualnie. Niewysoka, drobna, otulona w długi płaszcz. W taksówce mało mówiła, czułam, że przygląda mi się badawczo, jakby próbowała dowiedzieć się, po co tak naprawdę przyjechałam. W MoMA nie mogłyśmy znaleźć sali, zniechęciła się, wyglądała na zmęczoną, już chciała wracać, ale w ostatniej chwili dotarłyśmy na miejsce. Dwie godziny później zobaczyłam inną Elżbietę. Podekscytowana, rumieńce na twarzy, botki zmieniła na obcasy. Poprawiła fryzurę, dyskretnie umalowała usta szminką. Uśmiechnęła się: - Kobieta zawsze musi być pomalowana. Dołączyła do dyskutujących osób.

   - Świetny; naprawdę wspaniały - zachwycała się filmem. - Szkoda tylko, że nikt go tutaj nie zrozumie. Na przykład ostatnia scena: kto będzie wiedział, że chodzi o Pałac Kultury? Dla Polaków to miejsce ma wymiar symboliczny, dla mnie - osobisty. Przez kilka lat występowałam w Teatrze Dramatycznym. Chciałam ją odwieźć do domu, miałyśmy porozmawiać. - Może jutro albo pojutrze - powiedziała. - Teraz muszę biec, zaproszono mnie na kolację. Ty przecież dasz sobie radę. l pobiegła, jakby dostała skrzydeł.

   - Pisze pani tekst o Elżbiecie Czyżewskiej? - westchnął Janusz Głowacki, pisarz. Spotkaliśmy się w Bristolu, kilka dni przed moim wyjazdem do Stanów. - Trzeba to zrobić z wyczuciem. W jej życiu jest wszystko: wzloty i upadki, gigantyczny sukces i dotkliwe porażki. Była rozchwytywana i bardzo samotna. Można pytać: Dlaczego tak się to potoczyło? Czy mogło inaczej? Czy ktoś znajdzie odpowiedź? To by było zadanie dla Fiodora Dostojewskiego.

   Głowacki i Czyżewską poznali się w 1956 roku, oboje zostali przyjęci na pierwszy rok Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie. - Była taka skromna, cicha, trochę zagubiona - wspomina Głowacki. - Po roku wyrzucono mnie za cynizm i brak talentu, a jej z miesiąca na miesiąc szło coraz lepiej, wykładowcy się nią zachwycali.

   W szkole teatralnej Czyżewska znalazła się przez przypadek. W liceum chodziła na zajęcia recytatorskie, była tam grupa, która chciała zdawać na aktorstwo, poprosili, żeby partnerowała im na egzaminie. Oni przepadli, ona została przyjęta. - Szybko zrozumiałam, że to jest to, co chcę robić - mówi Czyżewska, kiedy spotykamy się kilka dni po nowojorskiej premierze „Rewersu". Siedzimy w bistrze przy 44. Ulicy. Ona zamawia wodę mineralną i podwójne espresso. Słucha uważnie, odpowiada zdecydowanie i tak będzie już do końca rozmowy. - Wiedziałam, że znalazłam się tam, gdzie powinnam być. Jakbym narodziła się po raz drugi. Kiedy zapytałam ją o dzieciństwo, wzruszyła ramionami. - Urodziłam się w Warszawie, to chyba powinno wystarczyć - rzuciła zaczepnie. Dzieciństwa nie chce pamiętać, wspominać. Nic nie wydaje się jej warte uwagi. Pochodziła ze zwykłej rodziny. Mieszkała z matką i siostrą Krystyną w domu przy Tamce, dziś jest tam siedziba Towarzystwa im. F. Chopina. Warunki fatalne, mnóstwo lokatorów. Podobno z biedy matka oddała ją na jakiś czas do domu dziecka, później Czyżewską znalazła się w szkole prowadzonej przez siostry zakonne. Ci, którzy znali jej siostrę i matkę, zgodnie powtarzają, że trudno uwierzyć, by Elżbieta miała te same geny. One były pospolite, przeciętne, ona jak grudka złota, promieniała wewnętrznym światłem. Wielu znajomych w ogóle nie miało pojęcia, że aktorka miała siostrę. Dowiedzieli się dopiero, gdy zmarła trzy lata temu. Czyżewską mocno przeżyła jej śmierć. Przyjechała na pogrzeb, wtedy była po raz ostatni w Warszawie, i zatrzymała się u siostrzenicy Magdaleny. Ona jedyna z całej rodziny była jej bliska. - W latach 70. ściągnęła Magdę do Nowego Jorku, posłała do elitarnej międzynarodowej szkoły przy ONZ - opowiada Beata Tyszkiewicz, przyjaciółka z czasów studenckich. - Zapewniła jej świetną edukację i to dało efekty. Dziś ta kobieta świetnie radzi sobie w życiu, podobno pracuje w agencji reklamowej. Beata Tyszkiewicz i Elżbieta Czyżewska przez rok mieszkały w jednym pokoju w akademiku, w słynnej Dziekance. Tyszkiewicz: - Ela miała najpiękniejsze nogi, jakie w życiu widziałam, wliczając Marlenę Dietrich i różne inne sławy. Żywiłyśmy się galaretkami owocowymi, żeby nie jeść ciężkich obiadów.

   Zresztą Elżbieta całe życie jadła tyle co nic, skubnęła coś tam na bankietach, tylko piła czarną kawę i paliła papierosy. „Potem znów cicho, potem znów ciemno, potem wracają na Kamienną..." - zaśpiewała monotonnym głosem 20-letnia Czyżewska w STS-ie (Studencki Teatr Satyryczny). Wiele osób na sali miało wrażenie, że to jest o nich, o tym, co działo się dookoła. Piosenka Agnieszki Osieckiej „Kochankowie z ulicy Kamiennej" stała się kultowa. Osiecka wspominała: „Kiedy w 1958 roku Ela pojawiła się w STS-ie, wszyscy się w niej zakochaliśmy; bo była zjawiskiem niezwykłym. Duża, pyzata buzia, włosy typu siano, odrobina piegów, uroda raczej proletariacka. Obłędny biust, który doprowadzał chłopców do szaleństwa, arystokratyczne dłonie i szalenie zgrabne nogi. Jej uśmiech - najcudowniejszy, jaki widziałam w życiu. Czarujący, pełen radości i inteligencji, a także ironii wobec otaczającej rzeczywistości". (Zofia Turowska, „Agnieszki. Pejzaże z Agnieszką Osiecka", Warszawa 2000). Od tej pory zaczęła się ich przyjaźń, która trwała do śmierci poetki (7 marca 1997 r. - przyp. red.). 1960 rok, Czyżewska kończy studia i od razu zostaje zasypana propozycjami. Do 1966 r. niemal nie schodziła z ekranu, zagrała w prawie 30 filmach, głównie komediach: „Mąż swojej żony", „Żona dla Australijczyka", „Małżeństwo z rozsądku" (wszystkie w reż. Stanisława Barei), „Giuseppe w Warszawie" Stanisława Lenartowicza, „Gdzie jest generał..." Tadeusza Chmielewskiego. Ale ma też na swoim koncie świetne role dramatyczne: w „Zaduszkach" Tadeusza Konwickiego, „Milczeniu" Kazimierza Kutza, „Rękopisie znalezionym w Saragossie" Wojciecha Hasa.

   - Widzowie ją kochali, krytycy cenili, szczególnie Jan Kott, który Elżbietę wręcz wielbił, a z jego recenzjami liczyli się wszyscy - mówi Głowacki.

   - Miała status prawdziwej gwiazdy. Zastanawiam się, czy jest obecnie aktorka, z którą mógłbym ją porównać. Nie wiem, może tylko Krystyna Janda? Na sukces Czyżewskiej złożyło się kilka elementów. Gdy debiutowała, w polskim kinie poszukiwano nowego typu współczesnej dziewczyny. Ona wpasowała się idealnie. Młoda, niezależna, co w połączeniu z żywiołowością i autentyzmem stało się jej atutem. „To nasza wersja dziewczyny z sąsiedztwa", powiedział o niej kiedyś Aleksander Bardini. - Ela była nasza, taka kochana. Tak jak „nasza" jest Kasia Cichopek - dodaje Tyszkiewicz. Tyle tylko, że Czyżewska oprócz urody miała talent. Prosto po dyplomie trafiła do zespołu Teatru Dramatycznego. - Grałam w kilku sztukach naraz, po próbie biegłam na próbę do Teatru Telewizji, z telewizji wracałam na przedstawienie, potem o świcie pociąg do Łodzi, zdjęcia, po południu powrót do teatru - to była świętość. Wyszła za mąż za Jerzego Skolimowskiego, wówczas obiecującego reżysera. Zagrała potrójną rolę w jego filmie „Rysopis". Wtedy już należała do elity artystyczno-literackiej. Przyjaźniła się z Brandysami, Morgensternami, bywała u Kaliny Jędrusik i Stanisława Dygata, była ulubienicą Janusza Minkiewicza (pisarz, satyryk, felietonista, współpracował z „Przekrojem" i „Szpilkami" - przyp. red.). - Ciągle się spotykaliśmy, czy to w SPATiF-ie, czy w Związku Literatów Polskich - wspomina Krystyna Morgenstern, plastyczka, żona reżysera Janusza Morgensterna. - W tak doborowym towarzystwie dało się przeżyć PRL, udając, że komuny nie ma.

   A wyglądali tak pięknie razem...

   Rok 1965, Teatr Dramatyczny, premiera „Po upadku" Arthura Millera. Na widowni autor sztuki. W roli Maggie - Elżbieta Czyżewska. l znowu owacje. Zachwycony Miller gratuluje aktorce. Czyżewska znakomicie naśladuje Marilyn Monroe, później przylgnie do niej miano polskiej MM. Wieczorem odbywa się bal. Czyżewska przychodzi ubrana w tę samą suknię, w której występowała na scenie. Długa, biała, koronkowa, z odkrytymi plecami. Wpatruje się w nią ciemnowłosy mężczyzna w okularach. To David Halberstam, korespondent „New York Timesa", który niedawno przyjechał do Warszawy. - Był jednym z najbardziej znanych dziennikarzy w Ameryce - opowiada Morgenstern. - Wkrótce dostał Pulitzera za książkę o Wietnamie.

   Zatańczył z Elżbietą, zakochał się, błyskawicznie poprosił o rękę i został przyjęty. Czyżewska była wolna, kilka miesięcy wcześniej rozstała się ze Skolimowskim. Ślub odbył się w dniu, w którym otrzymała Złotą Maskę, w tamtym czasie najbardziej pożądaną nagrodę dla aktorów. Wjeżdżała, stojąc w odkrytym samochodzie, na Stadion Dziesięciolecia. Kilkanaście tysięcy wiwatowało na jej cześć. Potefn było przyjęcie, na którym bawiła się cała warszawka. „Ela i David wyglądali razem pięknie - wspominała Nancy Weber, amerykańska znajoma Czyżewskiej. - To wszystko wydawało się takie romantyczne. Jak z filmu. Cóż, każdy film kiedyś się kończy. - Bajka? Jaka bajka? - dziwi się Czyżewska. - Po ślubie zamieszkaliśmy w hoteliku przy ul. Zgody - tam byli zakwaterowani korespondenci. Co jest romantycznego w tym, że cały czas byliśmy obserwowani, a nasze telefony były na podsłuchu? Zaczęłam dostawać coraz mniej propozycji zawodowych.

   Względny spokój skończył się gwałtownie w 1967 roku, kiedy Halberstam opublikował w „New York Timesie" artykuł wymierzony przeciwko Gomułce. Tego władza ludowa nie mogła mu już darować. W Polsce narastała nagonka antysemicka, a Halberstam był Żydem. Władze zadecydowały o natychmiastowym wydaleniu amerykańskiego dziennikarza. Czyżewska musiała podjąć decyzję. - Sam Arthur Miller namawiał ją, żeby została w Polsce - wspomina Głowacki. - Zdawał sobie sprawę, co oznacza dla niej, aktorki u szczytu sławy, zaczynanie wszystkiego od początku. Halberstam wyjechał pierwszy, za jakiś czas pojechała do niego. - Nowy Jork nie zrobił na mnie wrażenia, widziałam Paryż, Rzym, zdecydowanie wolałam Europę - wspomina Czyżewska.

   Jeszcze miała nadzieję, że może czasem zagra w polskim filmie. Udało się tylko raz. U Andrzeja Wajdy we „Wszystko na sprzedaż". Tyszkiewicz: - Strasznie zależało mi, żeby Ela zagrała, namówiłam Andrzeja, który poruszył niebo i ziemię. Jak wylądowała na Okęciu, czekałam na nią z kontraktem, żeby podpisała i nie było odwrotu. Zatrzymała się w Europejskim. - Czasem odwiedzaliśmy ją z Jurkiem Karaszkiewiczem, z którym się przyjaźniła - wspomina Głowacki. - Ciągle jeździł za nią samochód, próbowała z tego żartować. Ale to był rok 1968. W prasie zaczęły ukazywać się paszkwile w stylu: „Dlaczego nasza wybitna polska aktorka zdradza nasze polskie interesy?". Zarzucano jej zdradę ojczyzny; zadręczano telefonami z pogróżkami. Atmosfera stała się nie do zniesienia. Gdy z Ka-raszkiewiczem odprowadzaliśmy ją na lotnisko, płakała. Na koniec poddano ją upokarzającej kontroli osobistej. - Jechałam do Nowego Jorku i nawet nie znałam angielskiego - opowiada Czyżewska. - Nie byłam idiotką, wiedziałam, co to oznacza. Jeśli chcę wrócić do zawodu, a to było dla mnie oczywiste, czeka mnie ogromny wysiłek. Ale tak naprawdę zupełnie nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo różni się praca aktora w Polsce i w Stanach (...).


IZA KOMENDOŁOWICZ

ŹRÓDŁO: PANI nr 4, 2010

  • /biblioteka/51-ludzie/3028-ludzie-na-co-umar-chopin
  • /biblioteka/51-ludzie/2992-biegalismy-po-tych-samych-uliczkach-po-cukierki-chodzilimy-do-tej-samej-pani-kalinkowej