Robert Stiller

ROBERT STILLER



ILE PAN ZNA JĘZYKÓW?

Najbardziej stereotypowe z pytań: "Ile pan zna języków?" Ponieważ towarzyszy mi fama poligloty, słyszę je raz po raz i pytanie to czasami wprawia mnie we frustrację. Zdarza mi się odgryźć: "To nie jest moje główne osiągnięcie! Lepiej mieć do powiedzenia coś mądrego w jednym języku, niż pieprzyć głupoty w dziesięciu". Po dobremu zaś trzeba na to pytanie odpowiedzieć pouczającym pytaniem: "Co znaczy: ile? Co znaczy: zna? Co znaczy: języków?"
Więc pierwsze z nieporozumień: ile? Najprościej byłoby na odczepnego wymienić: angielski, niemiecki, francuski, rosyjski, czeski, malajski, dwa łużyckie, ukraiński, białoruski, łacina, holenderski, islandzki, szwedzki, hiszpański, jidysz, hebrajski... czy i sanskryt? i greka? i parę polinezyjskich?

Policzyć to i rzucić od niechcenia: trzydzieści.

W gruncie rzeczy języków nie da się policzyć. Liczba języków używanych na świecie bywa oceniana z grubsza na jakieś dwa tysiące, ale przez niektórych do siedmiu. Z tego więcej niż połowa na obszarach szczególnego rozdrobnienia językowego: w skromniejszej z tych kalkulacji około 700 w Indonezji z Malezją i około 400 w Indiach. Te liczby również są bardzo nieścisłe, choćby dlatego, że nikt nie liczył tych języków jednolitą metodą; żaden z liczących nie miał o większości z nich bliższego pojęcia i w ogóle nie wiadomo, czy liczono języki, czy ich dialekty, gwary lub narzecza. Niektóre z rejonów świata opracowane są drobiazgowo i metodycznie; inne nadzwyczaj pobieżnie. A co z martwymi językami? Więc i przytoczone tu liczby okazują się nader niepewne.

W odniesieniu do głównych i najbardziej znanych języków podobne wątpliwości nie maleją, tylko rosną.

Znam język niemiecki. Czy to jeden czy wiele języków?

Z reguły ma się na myśli neuhochdeutsch: nowogórnoniemiecki. W tej formie narodził się on w XVI wieku z dokonanym przez Marcina Lutra przekładem Biblii i od tego czasu, rzecz jasna, zdążył się już potężnie przeobrazić: jak polski od czasów Kochanowskiego. Ale umówmy się (z przymknięciem oka) wbrew oczywistości, że to wciąż ten sam język. A staroniemiecki? Dla władającego "niemieckim" niezrozumiały prawie jak chińszczyzna; sąsiadujący z nim starosaski podobnie; w XII wieku rozwinął się mittelhochdeutsch średniogórnoniemiecki, którego Niemiec uczy się jak obcego. Z niego wyodrębnił się około 700 lat temu jidysz, aby później obrosnąć mnóstwem zapożyczeń hebrajskich i słowiańskich. Nawet i dziś różne dialekty niemieckie bywają dla siebie wzajemnie prawie niezrozumiałe; dolnoniemiecki dialekt plattdeutsch ma własną literaturę i jest bliski nie tyle "niemieckiego", co niderlandzkiego, w którym znów bardzo podobne do siebie holenderski (w Holandii) i flamandzki (w Belgii) uchodzą za dwa odrębne języki: a przecież nikt nie powie, że skoro zna niemiecki, to umie po holendersku, lub na odwrót! Kiedy zamieszkałem w Darmstadcie i Frankfurcie, słuch mój dość długo nie chwytał połowy tego, co tamtejsi do mnie mówili: gdyż wielu z nich mówi po hesku. I już widać, że znajomość niemieckiego dość rozległa, by radzić sobie z jego wymienionymi tu dziesięcioma odmianami, to faktycznie znajomość nie jednego, lecz dziesięciu różnych języków! A moglibyśmy ich w niemieckim naliczyć dobre pół setki.

I tak samo choćby w angielskim czy francuskim.

Własnymi przykładami będę się tutaj posługiwał nie przez egocentryzm, tylko dlatego, że czytelników i rozmówców to zwykle interesuje. Na własnych zaś doświadczeniach najłatwiej przedstawiać ogólniejsze zasady i rady praktyczne.

CZY POLIGLOTA MOŻE BYĆ IDIOTĄ?

Drugie z nieporozumień: znać język. Co znaczy: znać?


Trzeba wciąż i wciąż przypominać, że istnieje PIĘĆ różnych funkcji, różnych typów znajomości języka, tak odrębnych, że prawie nie mających na siebie wpływu: (1) Mówienie. (2) Rozumienie mówionego. (3) Czytanie. (4) Pisanie. (5) Tłumaczenie.

I znowu naiwny stereotyp, który niekiedy irytuje, a niekiedy zmusza do wyjaśniania w kółko rzeczy elementarnych: "A płynnie mówi pan w ilu językach?" Zdarzało mi się odpowiadać: Ja nie mówię płynnie nawet po polsku, bo często jąkam się albo namyślam również." W milszym zaś nastroju trzeba tłumaczyć pytającemu, że umiejętność "płynnego" mówienia nie jest w ogóle ŻADNYM wskaźnikiem dobrej znajomości języka. I że z pięciu wymienionych umiejętności jest NAJŁATWIEJSZĄ.

W każdym języku mówi mniej czy bardziej "płynnie" każdy jego rodowity użytkownik. W tym również każdy idiota.

Jakże łudzące jest przeświadczenie, że kto (tak czy inaczej) mówi w danym języku, ten automatyczne rozumie! Wystarczy już stosunkowo niewielka różnica wykształcenia, środowiska, a nawet charakteru, żeby rozmówcy się faktycznie przestali rozumieć. Łatwo zaobserwować to na każdym kroku. Wtedy mówi się: "Rozmawiają jak gęś z prosięciem." Cóż to znaczy? Że niby znają te same słowa i konstrukcje gramatyczne lub ich większość, a mimo to ich związek i treść nie są odbierane. Jest to pomiędzy rodakami zjawisko niemal identyczne, jak w przypadku cudzoziemca, który niby nauczył się większości słów i odróżnia je; ale w wypowiedziach, które słyszy, nie potrafi ich skojarzyć w sensowną całość.

Tak samo z umiejętności mówienia lub rozumienia mówionego wcale nie wynika umiejętność pisania lub czytania i vice versa. Nie musi to być zaraz analfabetyzm. Poznałem w Londynie wielu tzw. Anglo-Polaków którzy zachowali po rodzicach umiejętność płynnego mówienia po polsku, nie potrafią zaś zrozumieć jednego zdania w polskiej gazecie ani sformułować go na piśmie.

Wreszcie piąta umiejętność i funkcja: tłumaczenie.

Mnóstwo niedołężnych "przekładów" (czy to dzieł specjalistycznych, czy literatury pięknej) wynikło z naiwnego przekonania, że skoro ktoś rozumie po angielsku i włada polskim, to automatycznie posiada kwalifikacje do tłumaczenia z jednego na drugi. Nic bardziej mylącego! Chodzi tu o sprawy zbliżone do informatycznego pojęcia interface: komputer zaopatrzony w dwa funkcjonujące programy stanie się martwy, gdy spróbujemy cokolwiek (choćby najprostszy drobiazg) przenieść z jednego programu na drugi, nie mając ponadto specjalnego programu do ich kontaktowania ze sobą. Ten szczególny komputer, jakim jest ludzki mózg, może zawierać w sobie (wrodzony i później rozbudowany) program w rodzaju interface i to jest mózg tłumacza. Posiada on szczególne predyspozycje. Albo nie posiada ich i wtedy mu nie pomoże nawet dobre opanowanie czterech pozostałych umiejętności.

Tak jak człowiek bez oczu, choćby najuporczywiej ćwiczył, nie nauczy się widzieć. Może w najlepszym razie rozwinąć w sobie pewne umiejętności zastępcze.

A więc odpowiedź na pytanie: "Czy znasz taki a taki język?" może być sensowna dopiero po sprecyzowaniu: o którą z tych pięciu funkcji chodzi i w jakim stopniu?

Tu nasuwa się bezlitosne stwierdzenie: żaden człowiek na świecie nie włada żadnym językiem, nawet ojczystym, w "stopniu pełnym i doskonałym. Również i ja, znając język polski jak mało kto na świecie, posiadam go w stopniu dość nierównomiernym: lepiej umiem pisać niż mówić po polsku; władam jego dialektem kresowym, ale nie śląskim; opanowałem styl i słownictwo humanistyczne, jak również stolarskie i przyrodnicze, ale mam luki w technicznym itd.

Tak i w odniesieniu do obcych języków.

Dzieciństwo spędzałem na Białorusi, toteż białoruski był moim drugim językiem naturalnym. Dziś rozumiem go tylko biernie; ale wyniesione z niego nawyki fonetyczne i melodyjne (dzięki pokrewieństwu, choć nie tożsamości z rosyjskimi) sprawiły, że ucząc się po rosyjsku już w latach dorosłych, bo studenckich, szybko zacząłem mówić w tym języku w sposób rzadko osiągalny przez Polaków; i po paru tygodniach pobytu w Rosji przestaję się w mowie odróżniać od rodowitych Rosjan. Natomiast w języku angielskim, którego porządnie nauczyłem się po trzydziestce, dopiero pełny rok pobytu w Londynie sprawiał, że zaczęto mnie (jeszcze nie zawsze) brać za rodowitego Anglika.

I tak jest do dziś: sprawność i "płynność" mówienia waha się tam i z powrotem zależnie od tego, jak dawno i jak długo byłem w Anglii czy w Ameryce, w Rosji lub w Niemczech.

Moim pierwszym językiem obcym byt niemiecki; znam go niemalże tak gruntownie i wszechstronnie jak angielski; obydwa mają od pół wieku olbrzymią przewagę (również ilościowa) w całej mojej lekturze; myślę w nich prawie tak automatycznie jak po polsku; nie tylko z obydwu tłumaczę, lecz i na nie zdarza mi się tłumaczyć (szczególnie na angielski) aż do takiego stopnia trudności włącznie jak przekłady wierszem z Leśmiana i Gałczyńskiego.

Moja znajomość rosyjskiego i naturalność posługiwania się nim choćby i w piśmie nie umywa się do tych dwóch. A jednak po rosyjsku mówię swobodniej i naturalniej.

Oto jaskrawy przykład wieloznaczności zwrotu "znać język" i co to ma wspólnego z "płynnym" mówieniem.

KILKA RAD PRAKTYCZNYCH

Jako pedant i z wykształcenia językoznawca miałem skłonność do nauki metodycznej: moja równie chwytliwa jak nietrwała pamięć pozwala mi w ciągu tygodnia przeczytać i na ogół zapamiętać gramatykę nowego języka, tabele wyjątków itd. Mogę nauczyć się paruset słów dziennie, tak iż po tygodniu, mając około tysiąca wyrazów w pamięci, potrafię już czytać normalne teksty. Potem nad książką rozwijam to, sprawdzam, uzupełniam w szczegółach; po miesiącu czy dwóch takiej (dość katorżniczej) pracy mam już dość solidne podstawy języka i zaczyna się trwający odtąd latami, właściwe nigdy się nie kończący proces jego szlifowania i rozwijania, poznawania go wszerz i w głąb.

Nie twierdzę, że każdy może zrobić to samo bez odpowiednich predyspozycji. Ale może uczyć się w podobny sposób, choćby nawet kilka razy wolniej.

Oto kilka istotnych wskazówek:

Słówka można spisywać na długich listach, byle nie po kolei: więc ani w porządku alfabetycznym, ani tematycznym. Bo musimy przyswoić sobie każdy wyraz z osobna i niezależnie od pozostałych. W im większej rozsypce i nieporządku zestawiamy je ucząc się na pamięć, tym lepiej. Po czym sprawdzając, które ze słów już opanowaliśmy, wybierajmy te, które z trudem i źle pamiętamy; układajmy z nich osobne, krótsze listy; i powtarzajmy je ze szczególną zajadłością.

Najlepiej zaś umieszczać każde słowo na osobnej karteczce, a jego polski odpowiednik na odwrocie. Takie karteczki należy wciąż tasować i przerabiać je w coraz to innej kolejności; niekiedy wyłączać w osobne grupy słowa, które trudniej nam przyswoić, i tym zbiorom karteczek poświęcać szczególnie dużo wysiłku; na odwrotną stronę zaglądać tylko w razie potrzeby; i znów mieszać je tak, aby czasami wydobywać z pamięci polski odpowiednik obcego wyrazu, a czasami na odwrót. W innych miejscach karteczki można notować co trudniejsze formy gramatyczne, zwroty, inne znaczenia itd.

Każdy zaś paradygmat (jak deklinacja, koniugacja, budowa zdania) ćwiczyć nie wciąż na tym samym przykładzie, lecz na dziesiątkach i setkach coraz to innych wyrazów.

Tylko jedną grupę wyrazów warto od razu wyodrębnić i wkuwać ją pamięciowo na zapas: to spójniki, przyimki, główne przysłówki, wszelkie formy zaimków wskazujących i osobowych. Na nich bowiem spoczywa cała konstrukcja tekstu.

I wreszcie ogólna zasada, od której w nauce języka prawie wszystko zależy: powtarzać i powtarzać aż do upadłego, w nieskończoność. Cokolwiek (słówko czy paradygmat) nie jest jeszcze całkiem zautomatyzowane, musi być powtórzone co najmniej raz albo i kilka razy dziennie. Dwa dni przerwy: i włożony wysiłek poszedł na marne, bo pamięć zaczyna się rozmywać i cofać.

W ten sposób można pozbyć się całych języków.

Ja np. nauczyłem się ongiś po jawajsku, ale gdy zorientowałem się, o ile ważniejszy jest malajski i jemu się poświęciłem, nie utrwalony jawajski całkowicie mi uszedł z pamięci. Na studiach indologicznych zaś zdobyłem podstawy sanskrytu, a nawet przełożyłem z niego i wydałem parę klasycznych utworów; ale później zarzuciłem sanskryt na szereg lat i skutek jest taki, że dziś już w praktyce nie znam tego języka.

Zwłaszcza we wstępnych stadiach nieoceniony jest bieżący kontakt z kimś dobrze znającym język; nie po to, aby kontrolował mnie w sprawach elementarnych; lecz po to, aby rozwiązywał mi na poczekaniu tzw. zagwozdki, które o własnych siłach najczęściej odgaduje się na oślep, podczas gdy czyjeś proste wyjaśnienie, od szczegółu do szczegółu, najlepiej wprowadzi w głąb języka, w jego specyficzne konstrukcje składniowe i myślowe: czyli to, co dużo ważniejsze i trudniejsze niż zwykła gramatyka i słownictwo.

W ostatniej dekadzie uczyłem się już tylko dwóch języków, dawniej zaledwie tkniętych: jidysz i hebrajskiego. Pomagali mi w nich zwłaszcza Artur Sandauer (do którego dzwoniłem dziesiątki razy po wyjaśnienie wątpliwego szczegółu w tekście hebrajskim) i Michał Friedman, który w wielu rozmowach objaśniał mi setki wątpliwości w poezjach Icyka Mangera i Mordechaja Gebirtiga, nad którymi właśnie pracowałem.

W takich sprawach żywego nauczyciela nic nie zastąpi. Bo tylko on zapewnia pełne i natychmiastowe sprzężenie zwrotne między uczącym się a naturą języka.

JĘZYKI DANE W PREZENCIE

Jeszcze kilka fałszywych stereotypów.

Im więcej się zna języków, tym łatwiej poznawać następne; ta prosta reguła wyjaśnia, dlaczego większym osiągnięciem jest opanowanie pierwszych dziesięciu niż następnych dwudziestu. Dotyczy to zwłaszcza języków bliżej spokrewnionych ze sobą.

Bo mimo wszystkich różnic między dzisiejszym niemieckim, średniowiecznym: mittelhochdeutsch, jidysz i holenderskim jest oczywiste, że dobra znajomość np. niemieckiego skutecznie toruje drogę do pozostałych i zaoszczędza trzy czwarte wysiłku przy uczeniu się następnego. Tak znaczna część ich gramatyki i słownictwa pokrywa się, że nieraz wystarczy je uzupełnić, i nawet i bez znajomości danego języka zdarza się, iż tekst może być po części zrozumiały: podobnie jak między polskim a np. rosyjskim lub czeskim. Pojawia się wówczas trudność jakby odwrotna: żeby nie wpadać w pułapki pozornego podobieństwa. Mniej istotne się okazuje, że niemieckiemu: Herz "serce" i Fenster "okno" odpowiadają w żydowskim bardzo podobne harc i fencter, niż to, jak różnią się te wyrazy; a przede wszystkim, że niemieckie znaczenia Teich "staw", schmeichheln "pochlebiać" i Vetter "kuzyn" są całkiem różne do żydowskich, gdzie tajch znaczy "rzeka", szmajchlen "uśmiechać się" i feter "wuj". W analogiczne pułapki wpadają "tłumacze" nie wiedzący, że po rosyjsku żaba to nie "żaba" tylko "ropucha" i groza nie "groza" tylko "burza" itd. Setki takich różnic w słownictwie i gramatyce powodują, że często rzekome podobieństwa więcej utrudniają, niż pomagają.

I niechże mi teraz ktoś powie: czy znam języków dwadzieścia, trzydzieści, czy może czterdzieści?
Ich liczenie traci po prostu sens.


W razie potrzeby lepiej czy gorzej, posługuję się wieloma językami, mogę też niewielkim wysiłkiem każdy z nich podciągnąć na wyższy poziom. Np. od lat nie posługiwałem się szwedzkim i leży on we mnie z pozoru martwy jak żaba w zimowym uśpieniu: aż któregoś dnia zużyję tydzień na obudzenie go z tej hibernacji, aby skończyć tłumaczenia trzech mocno już zaawansowanych książek.

Czy tak samo łatwo byłoby ze wszystkimi?

Na pewno nie. Bo większość życia spędziłem w czynnym kontakcie z językami typu analitycznego (jak angielski), aglutynacyjnego (jak malajski) lub alternacyjnego (jak hebrajski), więc mimo podeszłego wieku mój umysł zachował pełną elastyczność i łatwość uczenia się. Natomiast języki fleksyjne (jak łacina) zaniedbałem, z wyjątkiem słowiańskich, co sprawiło, że kilkadziesiąt lat temu już z trudem przyszedł mi sanskryt: i gdy zaniedbałem go, prędko wywietrzał mi prawie bez śladu.

To zwięzłe ostrzeżenie dla poliglotów in spe.

Natomiast dziwna sprawa zdarzyła mi się w Azji Środkowej, gdzie w większości odwiedzanych przeze mnie krajów (Kazachstan, Turkmenia, Kirgizja, Uzbekistan, Azerbejdżan) używa się blisko spokrewnionych ze sobą i z tureckim języków, o których nie miałem pojęcia. Pewnego dnia uświadomiłem sobie, że słuchając ich, zaczynam rozumieć! Potem już spędzałem długie godziny na bazarach w Ałma Acie i Baku, Taszkencie i Aszchabadzie, wsłuchując się w otaczający mnie gwar: i rzeczywiście rozumiałem coraz więcej. Jakim cudem?

Analizując to wszystko przypomniałem sobie, że w dzieciństwie, za okupacji, przeczytałem znalezioną gdzieś malutką gramatykę tureckiego: z niej przylgnęły mi do podświadomości jakieś deklinacje i koniugacje, trochę słów, które po kilkudziesięciu latach wypłynęły mi z podświadomości. Co jeszcze? Trochę wyrazów arabskich, z którymi (choć nie znam arabskiego) osłuchałem się przez zapożyczenia malajskie, a które i tam się przewijały. Następnie ciągłe, odruchowe i na ogół nieświadome, odczytywanie szyldów, tablic i wywieszek, nagłówków z miejscowych gazet. Codzienne osłuchiwanie się i kojarzenie. Wreszcie przeglądanie książek, których nie rozumiałem, ale kładąc obok nich rosyjskie przekłady sprawdzałem optycznie, gdzie cenzura sowiecka wprowadzała zmiany do ich kolejnych wydań. Było to bowiem jednym z głównych celów mej podróży po Azji Środkowej. I przy wyostrzonej uwadze najwidoczniej podświadomość bez ustanku coś rejestrowała.

Gdyż psychologia językowa i psychologia uczenia się języków kryją w sobie wciąż jeszcze wiele tajemnic.
  • /jezyk-angielski/37-poligloci/3805-timothy-doner-nastolatek-z-wiey-babel
  • /jezyk-angielski/37-poligloci/74-heinrich-schliemann