• Strona główna

Jak mnie kochasz... to mnie zabij

 

Na jakie szczyty trzeba się wspiąć, żeby popełnić czyn najstraszliwszy ze wszystkich?




 



Czy to atak miłosierdzia, czy rozpaczy?

Wiedzieli o tym Stanisława Umińska i Jan Żyzowski.

Igła strzykawki bez trudu weszła w żyłę na przedramieniu wychudzonego chorobą mężczyzny. Kobieta szybko zrobiła zastrzyk i w milczeniu czekała, aż narkotyk zacznie działać. Milczeli oboje. Zresztą słowa nie były już potrzebne. Przez dwa ostatnie miesiące wszystko zostało powiedziane do końca. Kiedy chwilę później mężczyzna uśmiechnął się i skinął głową, wyjęła z torebki pistolet. To dziwne, ale po raz pierwszy od wielu dni jej ręka nie drżała. Bardzo delikatnie włożyła mu lufę broni do ust. Nie unikali swojego wzroku. Na jeden moment ogarnęła ją fala bezbrzeżnego spokoju. Kochała go do szaleństwa i chciała mu to raz jeszcze wyznać... powoli pociągając za spust.


PIERWSZA PARA STOLICY


Poznali się wczesną jesienią 1923 roku na jednym z licznych warszawskich wernisaży. On, Jan Żyznowski, szalenie błyskotliwy krytyk sztuki, literat, bawiący się czasami w malarza, związany z "Wiadomościami Literackimi", bywał na wernisażach przede wszystkim z dziennikarskiego obowiązku. Ona, Stanisława Umińska, wschodząca gwiazda teatralnych scen warszawskich, o której talencie z największym szacunkiem pisał sam Witkacy, bywała na wystawach - bo wypadało.

Jak niosła wieść rozplotkowanej warszawskiej bohemy, pokochali się od pierwszej kolacji, jaką wydał na cześć aktorki Teatr Mały. Ona upajała się właśnie pierwszym smakiem artystycznej kariery. On - sukcesami czytelniczymi swojej prozy - "Krwawego strzępu" i "Kamieni ugornych". On skończył właśnie 34 lata, miał za sobą traumę pierwszej wojny światowej, w czasie której walczył w szeregach armii francuskiej, dwa zawody miłosne i ból po śmierci serdecznego przyjaciela, towarzysza broni, pisarza Eugeniusza Małaczewskiego. Ona nie miała jeszcze 22 lat i dopiero wyrywała się z bezpiecznego kokonu rodzicielskiej opieki, która zapewniła jej szczęśliwe dzieciństwo i finansowe zaplecze.

Zdawało się, że różni ich dosłownie wszystko. On szukał zacisznej przystani, w której mógłby napisać kolejne powieści. Ona miała zamiar poszaleć jeszcze, marząc o międzynarodowej karierze. A jednak szybko znaleźli wspólny język. Potrafili z oddaniem poświęcać sobie prawie cały wolny czas, rezygnując z wielu towarzyskich przyjemności,przyjęć i nocnych hulanek. Oczarowali się sobą nawzajem i nie zamierzali przed nikim kryć swojego uczucia.

W mieszczańskiej Warszawie wydawało się to być skandalem samym w sobie. Co zadziwiające, Żyznowski nigdy nie napisał ani jednej recenzji z występów Umińskiej, a ona nie czytała jego prozy. Jakby za wszelką cenę nie chcieli dopuścić codziennych zajęć do swojej miłości. Ogrom ich uczucia musiał robić spore wrażenie na współczesnych, nikt bowiem nie odważył się, co było nagminne, umieścić wzmianki o najpopularniejszej parze stolicy w żadnej z kronik towarzyskich. Zdawało się, że los zetknął tych dwoje, by pokazać umęczonej wojnami Warszawie piękno miłości.

Nikt nie przypuszczał, że miłość ta postawi ich przed największym wyzwaniem, jakie można sobie wyobrazić. Jak to zwykle bywa, przewrotny los uderzył z całej siły zupełnie niespodziewanie i jak na ironię w chwili, gdy oboje byli u szczytu sławy. Mieli wszystko. Pieniądze, przyjaciół, otwartą drogę do kariery nie tylko w Polsce, ale i w Niemczech, Francji, Belgii. Stanisława Umińska grała w "Weselu", "Śnie nocy letniej", "Nie-Boskiej komedii". Jan Żyznowski w glorii poczytnego prozaika rozpoczął pisać powieść, na którą czekała literacka stolica.

Oboje nie zdawali sobie sprawy z tego, że dla Umińskiej to ostatni sezon teatralny, a Żyznowski nigdy nie skończy swojej powieści "Z podglebia".

IRONIA LOSU

Tuż przed końcem roku Jan poczuł się tak źle, że mimo awersji do lekarzy poddał się szczegółowym badaniom w szpitalu. Diagnoza brzmiała - rak wątroby. Według warszawskich lekarzy nic już nie można było zrobić prócz podawania leków przeciwbólowych, by zmniejszyć cierpienie chorego.

Ale ani Żyznowski, ani Umińska nie mieli zamiaru zaakceptować choroby jako wyroku śmierci. Twardy charakter Żyznowskiego i wrodzony optymizm Umińskiej kazały im walczyć. Żyznowski rzucił pracę w miesięczniku "Pani", którego był współtwórcą, i na stałe przeniósł się do "Wiadomości Literackich". Umińska związała się z Teatrem Małym, gdzie jeszcze 4 kwietnia 1924 roku wzięła udział w premierze "Świerszcza za kominem" Karola Dickensa, o czym nazajutrz po premierze napisał z zachwytem Antoni Słonimski.

Jednak wir pracy, w który oboje się rzucili, nie był w stanie oszukać choroby. Rak rozwijał się gwałtownie i wyjątkowo boleśnie. Żyznowski cierpiał coraz bardziej, a stołeczni lekarze wyczerpali arsenał najsilniejszych środków przeciwbólowych. Umińska opiekowała się cierpliwie tracącym siły pisarzem, zaniedbywała próby, rodzinę, przyjaciół. Wszystkie swoje siły oddała ukochanemu. To ona mobilizowała go do walki, ukrywając przed nim prawdziwe wyniki kolejnych badań.

Jej miłość, oddanie i nieustający optymizm wzbudziły w Żyznowskim kolejną nadzieję na wygranie batalii z chorobą. Poprzez swoich przyjaciół w Paryżu skontaktował się on z francuską sławą lekarską, doktorem Roussem. W czerwcu 1924 roku oboje byli już w Paryżu. Niestety, i francuska medycyna była bezradna. Żyznowski wiedział już, że przegrał. Chciał tylko jednego - zakończyć straszliwe cierpienia i uwolnić od nich swoją ukochaną kobietę. Coraz częściej prosił Umińska, by pomogła mu zakończyć życie. Nie chce, by poświęcała się dla niego, rezygnowała z kariery.

PARYSKA NADZIEJA

Miał przy sobie pistolet, z którym nie rozstawał się od końca wojny. Uczył ją, jak się nim posługiwać. Umińska nie miała jednak zamiaru skracać życia ukochanego. Od szpitalnego personelu przejęła wszelkie obowiązki opieki nad chorym. Sama dawała mu leki, sama robiła zastrzyki z morfiny, którą nie wiadomo jak udawało się jej zdobyć. Wierzyła, że potęga miłości potrafi uczynić cud. Nie opuszczała swojego Jasia ani na krok, choć on każdy dzień zaczynał i kończył na usilnym błaganiu o śmierć. Dzień po dniu przekonywał ją, że jeden strzał w jego głowę będzie o wiele więcej mówił o jej miłości niż miesiące poświęceń. Umińska kochała go jednak tak bardzo, że ciągle jeszcze wierzyła w cud.

Pisarz zaczął prowadzić z nią zadziwiającą grę - dyktował jej kolejną część rozpoczętej jeszcze w Warszawie powieści "Z podglebia". To fragment, na który składał się opis cierpień bohatera, krwotoków, przeszywającego mózg bólu i szaleństw umysłu. Ostatnie zdanie zabrzmiało proroczo: "Rozpustna, jawna prostytucja, miłość po granice zboczenia - wszystko to ją wywlokło w chorobę świętości".

Aktorka była bliska nerwowego załamania. Nie wiedziała, co ma zrobić. O tym musieli zdecydować oboje. I wreszcie zdecydowali. Nikt nie wie, co czuli w tych ostatnich dniach. Umińska nigdy potem o tym nie mówiła, a Żyznowski nigdy nie napisał ostatniego fragmentu swojej powieści z kluczem.

KRZYK MIŁOŚCI

Któregoś dnia przestali się do siebie odzywać. Ona trzymała go godzinami za rękę, a on błagalnie patrzył jej w oczy. Wreszcie skinęła głową. Kiedy wyszła ze szpitala, Żyznowski wezwał lekarza i zaczął namawiać, by ten dokonał aktu eutanazji. Wiedział, że Rouss się nie zgodzi, ale chodziło mu o to, by zapewnić swojej ukochanej Stasi bezpieczeństwo. Przez dwa dni przekonywał personel szpitala, od lekarzy po salowe, że chce umrzeć, i by mu w tym pomogli. Efekt był taki, że na noc pozostawiano przy nim pielęgniarkę, obawiając się samobójstwa.

Rankiem 16 lipca 1924 roku w szpitalu Brouse w Villejuif pod Paryżem po dwóch dniach nieobecności (ta nieobecność Umińskiej była dla personelu ogromnym zaskoczeniem) aktorka pojawiła się znowu. Jak zawsze umyła ukochanego, jak zawsze trzymała go za rękę, ocierała mu z czoła pot i jak zawsze wyjęła ampułkę morfiny, by zrobić zastrzyk. Byli sami.

Nikt nigdy nie dowiedział się, jak wyglądała ich ostatnia wspólna chwila. Ale musiała być przerażająca. Umińska wyjęła z torebki oficerski pistolet pisarza, mały belgijski browning, jak mawiał, "maszynkę dopasowaną do każdej ręki", i wsunęła kochankowi lufę broni do ust. Nim padł strzał, musieli patrzeć sobie w oczy z bardzo bliskiej odległości. Jak długo to trwało? O czym myśleli w ciągu tych kilku sekund?

Tego nie wie nikt. Ale jedno jest pewne. Huk strzału, jaki potem rozerwał ciszę szpitala, był najgłośniejszym krzykiem miłości, jaki usłyszano tego dnia w światowej stolicy namiętności - Paryżu.

Proces Stanisławy Umińskiej rozpoczął się w lutym 1925 roku. Każdego dnia policja francuska odpierała tłumy chętnych do obserwowania rozprawy. Chwilami emocje były tak ogromne, że sąd musiał nakazać obserwatorom opuszczenie sali. Sympatia do Umińskiej była tak wielka, że nawet prokurator w swoim wystąpieniu przytaczał wypadki eutanazji, które zakończyły się uniewinnieniem sprawcy. Podczas procesu wzruszony lekarz nie potrafił powstrzymać łez, gdy opisywał niezwykłe poświęcenie Umińskiej.

Sąd uniewinnił aktorkę, choć i bez sądu - jak pisały gazety - "powszechne odczucie ją rozgrzeszyło". Całość przypieczętował gest błogosławieństwa ze strony matki zabitego i poruszająca decyzja Umińskiej, by iść do klasztoru.

Wkrótce po procesie Umińska wróciła do Polski. Warszawa nie tylko jej przebaczyła, ale zrobiła z niej bohaterkę. Ale jej już to nie interesowało. Wstąpiła do klasztoru Samarytanek, przybrała imię zakonne Benigna i niebawem została przełożoną zakładu opiekuńczego w Henrykowie. Zajmował się on "upadłymi aniołami", jak zwano tam prostytutki i dziewczęta, które weszły w kolizję z prawem.

Umińska je rozumiała. Wiedziała jak nikt inny, że człowiek targany namiętnościami zdolny jest do najpiękniejszych poświęceń i najtragiczniejszych czynów.






WRÓŻKA nr 7/2006


 

  • /ciekawostki/320-rone/302-oszuka-gorsk-mier
  • /ciekawostki/320-rone/300-zagadka-godna-sherlocka