List 12 - Wspaniały dzień

 

 

Kochana Emmo,

Kilka dni temu przyleciał z Kalifornii mój brat, Doug. W tych ciężkich czasach byłem w stałym kontakcie z moją rodziną. Dziesiątki razy rozmawiałem przez telefon z Dougiem, z moją mamą i z trzema siostrami, informując ich o wszystkim na bieżąco, ale od czasu operacji nikogo z nich nie widziałem.

Stałem z Mamą na korytarzu lotniska i zastanawiałem się, jaka będzie reakcja Douga. Zobaczyliśmy go na końcu korytarza, jak szedł w naszą stronę. Jest ode mnie o rok młodszy i wygląda dobrze. Ma takie gęste włosy - trudno mi było o tym nie myśleć. Doug zauważył nas i pomachał nam ręką.

Miałem wrażenie, że jest zaskoczony, że wyglądam tak zdrowo. Pewnie spodziewał się ujrzeć mnie przykutego do szpitalnego łóżka. Przeraziła go chyba tylko trochę moja łysa głowa pokryta teraz bąblami po naświetlaniach.

Po przyjeździe Douga spędziliśmy kilka dni na luzie. Doug miał ochotę polatać na paralotni w okolicy piaszczystych wydm. Wiedziałem, że z moim kręgosłupem nie mogę latać, ale pomyślałem sobie: Do licha. Mogę przecież popatrzeć.

Wybraliśmy się do Kitty Hawk. Właśnie ustała popołudniowa burza, kiedy Doug i ja zaczęliśmy się wspinać na wydmy, żeby Doug mógł odbyć swój pierwszy lot. Widok ze wzgórza był naprawdę imponujący. Warstwy białych, pofałdowanych obłoków i chmur burzowych płynęły wzdłuż horyzontu. Poniżej, w piaszczystej dolinie kilkanaście osób pływało w jeziorku utworzonym przez sztorm.

Gdy dotarliśmy już na szczyt wydmy i spojrzałem w dół, ujrzałem Ciebie biegnącą w moim kierunku. Nigdy przedtem nie widziałaś czegoś takiego. Dla Ciebie wyglądało to pewnie jak ogromna piaskownica z ludźmi zwisającymi z latawców.

Przez dwie godziny, gdy słońce powoli zachodziło za warstwy chmur, przyglądaliśmy się, jak Doug szybuje w przestworzu. Opadał ze wzgórza i unosił się ponad plażą, nieraz zaledwie metr od piasku. To było piękne. Czułem, że żyję. O zmierzchu zabrałem Cię do jeziorka. Zdjęłaś z siebie ubranie i chlapałaś się tam w samych majteczkach.

Potem wszyscy wróciliśmy do motelu. Ty i Mama byłyście zmęczone, ale Doug miał ochotę pójść do miejscowego klubu nocnego, więc postanowiłem dotrzymać mu towarzystwa. Zamówił dla siebie drinka, a ja napój bezalkoholowy, ze względu na lekarstwa, które bratem. Wkrótce Doug zamówił następnego drinka i doskonale się bawił, zagadując kelnerki, a nawet dowcipkując z komikiem na scenie.

Przy wyjściu dał mi kluczyki do samochodu, ponieważ pił. Wprawdzie nie powinienem był prowadzić samochodu ze względu na epilepsję, to jednak doszliśmy do wniosku, że bezpieczniej będzie, jeśli to ja usiądę za kierownicą. Gdy zatrzymaliśmy się przed motelem, Doug zauważył matą tawernę po przeciwnej stronie ulicy i zaproponował, żebyśmy tam wstąpili.

W środku jakiś facet śpiewał starą piosenkę Beatlesów, akompaniując sobie na gitarze. Doug zauważył, że obok stoi elektryczny keyboard.
- Hej - odezwał się Doug - mój brat gra na keyboardzie. Mógłby się przyłączyć.
- Spróbuj - zwrócił się do mnie.

- Daj spokój - powiedziałem. - Nie ma mowy.

Wówczas Doug podszedł do keyboardu i zaczął walić w klawisze, choć nie umie grać.

Nie mogłem tego wytrzymać. Wstałem, podszedłem do Douga, odsunąłem go na bok i zacząłem grać razem z gitarzystą obserwując jego palce, by wpaść we właściwy rytm. Doug zszedł ze sceny i podszedł do jakiejś kobiety siedzącej przy barze, prosząc ją do tańca. Zbliżyli się do sceny tańcząc coś w rodzaju swinga, a ja wciąż grałem.
- Wspaniale! - zawołał Doug.

Grałem jeszcze ze dwie godziny.

Było już dobrze po pierwszej w nocy, gdy Doug stwierdził, że jest gotów wracać. Kiedy wyszliśmy, zaskoczyła nas potworna ulewa. Krople aż odbijały się od jezdni.

Pędem ruszyliśmy w stronę naszego motelu, ale deszcz lał tak strasznie, że Doug skrył się pod wiatą przystanku autobusowego. Kiedy stanąłem obok niego, poczuliśmy się niezręcznie.

Nie wiem, czy zawsze tak jest z braćmi, ale mnie i Dougowi rozmowa sprawia czasem trudność. Kiedy tak staliśmy pod tym daszkiem przemoczeni do suchej nitki, wiedziałem, że myślimy o jednym - o mojej chorobie. Cały dzień starałem się ją od siebie odepchnąć, ale właśnie tam, w ciemności czułem jej obecność, była pomiędzy nami.
- Słuchaj - odezwał się Doug - grałeś pierwsza klasa.

Milczałem.
- Naprawdę - dodał. Widać było, że bardzo chce coś powiedzieć.
- To znaczy bez względu na wszystko - ciągnął dalej, podkreślając każde słowo - to był fantastyczny dzień.
Miał rację. To byt szalony, fantastyczny dzień. Taki, który się pamięta. Z którego można się pośmiać jeszcze wiele lat później. To było życie. To znaczyło mieć brata.

Na ulicy nie było żadnego ruchu. Między nami znów zapadła cisza.
- Słyszałem, że być może masz jeszcze sześć lat - powiedział ni z tego, ni z owego Doug.
- Aha, może. W zasadzie nikt nie wie, ile.
- Tak, ale... - wydawał się zrozpaczony i smutny. - To znaczy nic się nie zmieniłeś. Dziewczyny zastanawiały się, jaki teraz jesteś. Mogłem sobie wyobrazić, jak moje siostry zastanawiają się, co też zastanie Doug. Co się dzieje z ich starszym bratem.

- A ty się trzymasz - powiedział Doug. W jego głosie było coś, od czego ściskało się serce. Objął mnie ramieniem i staliśmy tak w milczeniu patrząc na deszcz.





 

Tekst: GREG RAVER LAPMAN
Tłumaczenie: MAŁGORZATA BRENNER
Reader's Digest, 1995

  • /pisane-noc/127-listy-do-emmy/448-list-13-bal-maturalny
  • /pisane-noc/127-listy-do-emmy/446-list-11-to-jest-najgorsze-prawda