Módlsię za mnie, tato (2)

 

 

RATOWNICY STWIERDZILI, że muszą wyjąć Jonasa wraz z częścią maszyny i tak przewieźć. Tylko wykwalifikowani chirurdzy mogą opanować krwotok i ewentualnie przeprowadzić amputację. A najbliższa chirurgia była w Brandon. Sto kilometrów od Willow Greek.

Jednak najpierw musieli dostać się do przenośnika, który zasypała ponadpółmetrowa warstwa ziarna. Co gorsza, noga chłopca tkwiła w stalowej rurze - obudowie pod metalową podłogą zaprojektowaną tak, by wytrzymała ciężar 150 ton ziarna. Nie mieli odpowiednich narzędzi, więc wezwali oddaloną o 25 kilometrów straż pożarną z Killarney. Potem rzucili się z łopatami na stos ziarna.

Słońce prażyło, w metalowym silosie temperatura podniosła się do 32°C. Powietrze zgęstniało od pyłu z jęczmienia, który wywołał ataki kaszlu. Ludzie cały czas donosili ratownikom wodę i herbatę z lodem, a dla Jonasa poduszki i koce, aby zmniejszyć ból pleców.

Mężczyźni zaatakowali podłogę łomami, ale nic to nie dawało. Przyniesiono elektryczną piłę. Wgryzła się w metal z przeraźliwym jękiem, ale spowodowała duże drgania. - Przestańcie! - krzyknął Jonas.

Ratownicy szukali miejsc łączenia metalowych płyt podłogi, rozginali je nożycami do blachy i szczypcami. Za każdym razem, kiedy podnosili płytę, Jonas krzyczał z bólu. Metalowa dźwignia biegów wbijała się w dolną część jego kręgosłupa. Chłopiec robił się coraz bledszy.

Podtrzymywała go matka. Wezwano ją z przedszkola, w którym pracowała. Emma, która była w 9 miesiącu ciąży, głaskała synka po głowie, przyciskała mu do twarzy maskę tlenową. Z trudem powstrzymywała łzy.

Musiała być dzielna, dla syna.

O GODZINIE 14.30 przyjechali strażacy z Killarney ze specjalistycznym sprzętem i rozcięli dwa metry podłogi, odsłaniając stalową rurę obudowy.
- Wy dacie sobie z tym radę - dowódca strażaków najtrudniejszy odcinek powierzył swojemu zastępcy i jego bratu porucznikowi. Ci dwaj - Mike i John Bellewowie - byli znani jako świetny spawacz i mechanik.

Mike z zachmurzoną twarzą przyglądał się całemu urządzeniu i solidnej podłodze. Przekładnia, walec nad i pod podłogą stanowiły całość. Nie jest dobrze - pomyślał. Nie mogli w żaden sposób stwierdzić, jak głęboko tkwi noga chłopca. Jedno złe cięcie i Jonas może się wykrwawić na śmierć. Jak mamy rozmontować to urządzenie, nie robiąc krzywdy chłopcu?

Mike zajął się górnym przenośnikiem, a John dolnym. Przenośnik nad podłogą trzeba było odłączyć od przekładni. Gdy Mike raz niechcący ją trącił, Jonas tylko jęknął z bólu. Dzielny chłopak - pomyślał Mike.

Wstrzymując oddech, mocował się ze śrubami, których nie odkręcano od wielu lat. Z ulgą oddychał, gdy udawało mu się którąś poruszyć, a Jonas nie reagował.

Powiedziano im, że do ambulansu zmieści się tylko 2,5 metra, więc John odmierzył i zaznaczył miejsce cięcia. Potem palnikiem acetylenowym ciął stalową rurę obudowy dolnego przenośnika.

W silosie było nie do wytrzymania. Przenikliwy dźwięk cięcia metalu mieszał się ze szczękiem łopat, chrzęstem ziarna i uderzeniami młotów. Hałaśliwy wiatrak wysysał pył. Podłoga trzęsła się i grzechotała. Wszędzie wirował deszcz iskier. Żeby się porozumieć, mężczyźni często musieli przerywać swoją pracę.

Z KILLARNEY przyjechali lekarze i pielęgniarki. Podłączyli Jonasa do kroplówki i podawali mu takie dawki morfiny, by uśmierzyć ból, ale nie wyłączyć świadomości. Nim bracia Bellewowie zdemontowali urządzenie, minęła godzina. Coraz bledszy Jonas osunął się na kolana matki.

Emma trzymała chłopca ponad 2 godziny. Aby trochę jej ulżyć, teściowa objęła oboje.

Mike powoli i ostrożnie odłączył przekładnię. John w tym czasie zdołał odsłonić zwoje przenośnika. Sprawdził, że Mikę też jest gotów, na znak lekarza włączył palnik i przeciął przenośnik do końca.

Podeszło do niego sześciu mężczyzn, przykucnęli i chwycili za odciętą cześć. - Raz, dwa, trzy, w górę! - padła komenda.

Nie dali rady. Urządzenie było bardzo mocno przytwierdzone do podłogi. Palnik acetylenowy ciął więc nadal.

Mężczyźni znów spróbowali. - Raz, dwa, trzy, w górę! - tym razem się udało.

Sanitariusz podtrzymywał Jonasa, a mężczyźni ciężko oddychając i postękując z wysiłku wyciągali z silosu na nylonowych linach 100 kilogramowy ładunek - chłopca uwięzionego w szczątkach maszyny. Starali się bardzo, by w drodze do karetki nie huśtać "noszami".

W TEN UPALNY letni wieczór przed szpitalem w Brandon atmosfera gęstniała od napięcia. Oczekujący wiedzieli, że Jonasa nie będzie można wnieść na salę operacyjną. Na podjeździe dla karetek ustawiono więc blaty z narzędziami i szafki na kółkach, kroplówki, monitory i dodatkowe źródło prądu. W ten sposób powstał mały szpital polowy.

O godzinie 17.50 podjechała karetka. Ortopeda Norman Klippenstein z ulgą stwierdził, że Jonas ma prawidłowe ciśnienie krwi.

Czas uciekał. Noga chłopca tkwiła w maszynie od ponad 4 godzin, nie dopływała do niej krew. Klippenstein wiedział, że szansę na uratowanie kończyny są nikłe. Doktor niepokoił się, że brudna, zakażona rana może spowodować ostrą niewydolność nerek.

Pielęgniarka podłączyła chłopcu drugą kroplówkę, dostawał teraz antybiotyki i krew. Inna otuliła go flanelowymi prześcieradłami. Nic więcej nie można było zrobić przed wydostaniem go z pułapki.

Wtedy do Jonasa podeszli strażacy z narzędziami.

Randy Markewich kątową szlifierką ostrożnie odciął z obudowy mały "plaster" i przerwał, aby lekarze mogli zajrzeć do środka. Odciął następny kawałek, przerwa, potem następny i znów przerwa.

Lekarze kilka razy wsuwali ręce w rozciętą obudowę, aby w ten sposób zbadać mięśnie i kości nogi. Wyczuli, że jest zmiażdżona. Pielęgniarki obserwowały na monitorze wykresy podstawowych czynności życiowych, przykryły chłopca kurtką strażacką i dodawały mu otuchy uściskiem ręki.

Strażacy, przesuwając szlifierkę w te i z powrotem, cięli wzdłuż rury-obudowy.

W wyrwę wsunęli pneumatyczne szczęki, aby rozszerzyć szczelinę w metalu. Mieli nadzieję, ze już teraz wyciągną Jonasa, zajrzeli do ciemnego środka. Sprawdziły się ich najgorsze obawy. Zobaczyli skręconą wokół zwoju przenośnika martwą poniżej kolana nogę. Nie istniał sposób, by ją stamtąd wyjąć.

Paul i Emma nadjechali ciężarówką, pobiegli na podjazd.

To widok nie dla was - powiedział ktoś z przyjaciół, zagradzając im drogę.

Oszołomieni pozwolili się zaprowadzić do poczekalni. O godzinie 18.40, 5 godzin po wypadku, lekarze amputowali Jonasowi nogę 3 centymetry poniżej kolana.

Pieć dni później chłopca przewieziono do szpitala w Winnipeg, gdzie chirurdzy plastyczni przeszczepili mu skórę i mięśnie, aby wygoić kikut. Jonas i leżał tam 3 miesiące.

PRZEZ TEN CZAS Paul i Emma j każdego tygodnia jechali i3 godziny, aby odwiedzić swego syna. Czasami zastawali go cichutko popłakującego. Chłopiec nie potrafił się pogodzić z takim kalectwem.

Utrata nogi to nie tylko dla dziecka autentyczna tragedia.

Na jednej z pierwszych wizyt Emma podała mu niewielkie zawiniątko. Tydzień po wypadku Jonasa i urodziła Paulusa Jeremy'ego. Jonas długo trzymał w ramionach brata. Uśmiechnął się pierwszy raz od wielu dni:
- Będę go nazywał P.J. - powiedział czule. Jonasa czeka jeszcze jedna ciężka próba: aby lepiej zamocować nowoczesną protezę, lekarze postanowili amputować mu nogę w stawie kolanowym. Na razie żwawy jak za dawnych czasów Jonas skacze na kulach przez meble jak o tyczce. Bez większych kłopotów dotrzymuje kroku braciom i kolegom.

Rodzice Jonasa, Paul i Emma Hofer, z prawdziwą wdzięcznością myślą o ludziach, którzy niestrudzenie walczyli o uratowanie życia ich synowi.
- Nie znajdujemy słów wdzięczności. Zachowali się wspaniale - mówi Paul.
- Bóg nas nie opuścił tego dnia - dodaje pewnym głosem Emma. - Czuwał nad Jonasem.


Koniec





Przegląd Reader's Digest 1999;
Tłumaczenie: EWA BUDREWICZ


Módl się za mnie, tato (1)

 

 

FALE UPAŁU MIGOTAŁY i tańczyły nad polami dojrzałego jęczmienia w kanadyjskiej prowincji Manitoba. W gorące bezwietrzne popołudnie 12 sierpnia 1997 roku Paul Hofer szedł do ogromnego garażu należącego do całej osady Willow Greek. Ten wysoki, brodaty ojciec sześciorga dzieci całe popołudnie miał spędzić na polach, by sprawdzić, gdzie można rozpocząć żniwa.

Osada Willow Greek należy do wspólnoty hutterytów działającej od 460 lat sekty niemieckich anabaptystów. Jest nowoczesnym, sprawnie działającym gospodarstwem rolnym. Wspólnota uprawia ponad 2 tysiące hektarów jęczmienia, pszenicy i rzepaku. 110 członków gminy mówiących po niemiecku gwarą tyrolską wiodło proste i pracowite życie. W domach nie mieli telewizorów ani radia, posiłki spożywali we wspólnej jadalni. Każdy przyczyniał się do pomnażania dobra gminy: mężczyźni uprawiali ziemię, kobiety zajmowały się ogrodem, robiły przetwory i mroziły warzywa, przygotowywały posiłki i prały. Nastolatki pomagały obsługiwać maszyny rolnicze, starsze dzieci pilnowały młodszych, doiły krowy, kosiły trawniki.

Do sąsiadów i przybyszów byli nastawieni przyjaźnie, jednak starali się być samowystarczalni.

Właśnie minęła godzina 13.30. Idąc do ciężarówki, Paul zauważył przed warsztatem ślusarskim grupę rozbawionej młodzieży, a w niej syna. 10-letni Jonas był bystrym, dociekliwym piegusem ze strzechą niesfornych ciemnoblond włosów.
- Chcesz pojechać ze mną w pole? - zapytał go Paul.
- Zostanę tutaj - bosonogi chłopak w spodniach na szelkach i koszuli zapinanej pod szyję pokręcił głową.

Paul się zastanowił. Jego starszy syn 11-letni Justin miał wymiatać resztki zboża z silosu.
- To może pomóż Justinowi? - spytał.

Paul nigdy nie pozwoliłby chłopcom wejść do silosa, gdy pracował przenośnik ziarna. Obracający się niczym wiertło przenośnik wygarniał ziarno z podłogi silosa, był przy tym bardzo niebezpieczny - mógł urwać rękę lub nogę. Wystarczy chwila nieuwagi i w ułamku sekundy łapał za ubranie lub wciągał kończynę w zwoje zgarniaka.

SILOS BYŁ PUSTY, a przenośnik ziarna wyłączony, więc Paul był spokojny o bezpieczeństwo synów. Wskoczył do półciężarówki i ruszył w kierunku rozległych pól jęczmienia. Skupił się na pracy.

Do braci dołączył ich 16-letni kuzyn Robert, razem wymiatali podłogę. Potem Roberta odwołano do drugiego silosa; miał wrzucać jęczmień. Bracia pobiegli za nim.

Cała trójka wgramoliła się do pełnego jęczmienia silosa i brodziła w nim po kolana. Pokrzykując i śmiejąc, zabrali się żwawo do pracy szuflując ziarno do wlotu przenośnika.

Przenośnik ślimakowy obracał się nad podłogą jak wiatrak, którego skrzydło też się kręci jak korkociąg. Ten ruch powodował, że jęczmień wpadał w 20-centymetrowy prostokątny wlot stalowej rury umieszczonej pod przekładnią i dalej pod podłogę do przenośnika rozładowującego.

Nagle oczy Justina zabłysły. Z dachu silosu zwieszał się 15-metrowy kabel czujnika temperatury. To jest to! Chłopak skoczył do kabla i z radosnym okrzykiem przefrunął nad jęczmieniem.

Następny był Jonas. Wyrwał kabel Justinowi i wahadłowym ruchem przeleciał w powietrzu uszczęśliwiony prędkością i wiatrem. Puścił kabel i wylądował z głuchym odgłosem obok pryzmy jęczmienia. Teraz Justin znów chciał przefrunąć nad zbożem.

Robert śmiał się z błazeństw kuzynów, patrząc jak na zmianę przelatują nad ziarnem. Chichotał z radości. Sięgnął do kabla, by również się zabawić, ale Jonas zaprotestował.
- Teraz moja kolej!

Skoczył do huśtającego się kabla, ale Robert był szybszy. Niesiony siłą bezwładności Jonas ześlizgnął się stopami po gładkim ziarnie, poniosło ją na środek. Ściskając kurczowo kabel, Robert zamarł z przerażenia, bo Jonas wpadł lewą stopą do wlotu. Wirujące ostre zwoje złapały nogę i gwałtownie wciągnęły w stalową rurę pod podłogę.
- O Boże! - krzyknął Robert. Wyskoczył z silosu i rzucił się do głównego wyłącznika.

LEDWIE PAUL HOFER wjechał na pole jęczmienia, odezwała się jego samochodowa radiostacja. Usłyszał głos swego brata.
- Paul, wracaj szybko - powiedział poważnie Raymond.

Paul pędził z powrotem, przez głowę przelatywały mu przerażające myśli. Czy coś się stało w silosie? Przenośnik?

Wyskoczył z ciężarówki i znalazł się wśród przerażonej gromady sąsiadów. Sprawdziły się jego najstraszniejsze obawy.
- Twój syn miał wypadek - usłyszał koszmarną wiadomość.

Pogotowie już wezwano. W silosie kilku mężczyzn gorączkowo odgarniało łopatami ziarno. Ojciec rzucił się do syna. Zakopany do bioder w jęczmieniu chłopiec był zaklinowany w skrzyni przekładniowej.
- Trzymam się, tato. Módl się za mnie - powiedział zapłakany Jonas.

Paul ukląkł i przytulił policzek do twarzy syna. Tuląc go do siebie, zaczął się modlić.

ODDALONY o 13 kilometrów Laurence Klassen z ochotniczego pogotowia pracował na farmie brata. W pewnym momencie zabrzęczał przywoływacz. Klassen porozumiał się z dyspozytorem, powiedział, że wyrusza do Willow Greek i poprosił o wezwanie sanitarki z ochotnikami.

Serce zamarło mu w piersi, kiedy wspiął się do silosu i zobaczył, jak trudno będzie wydostać Jonasa.' Twarz chłopca błyszczała od potu. Noga tkwiła w rurze, nie było jej widać, więc nie mógł ocenić jak głęboko się wkręciła. Klassen sprawdził tętno i serce Jonasa, ku swemu zdziwieniu stwierdził, że biją równomiernie. Podejrzewał, że zwój przenośnika zadział jak gigantyczna opaska zaciskająca naczynia krwionośne.
- Nie ruszajcie go! I nie włączajcie wstecznego biegu - ostrzegł.

Gdyby ucisk zmniejszył się choć odrobinę, Jonas wykrwawiłby się na ich oczach.






Przegląd Reader's Digest 1999;
Tłumaczenie: EWA BUDREWICZ