Zagubiony w gęstwinie

 

 

Zima niechętnie ustępowała miejsca wiośnie. W Northwest Angle, mieście położonym za 49. równoleżnikiem, śnieg stopniał, ale ziemia nadal była rozmoknięta. W piątek 15 maja 1998 roku w stanie Minnesota, na obszarze 310 kilometrów kwadratowych rozciągały się tylko bagna i jeziora, panowała tam niczym niezmącona cisza.

John Johnson ze swoim zięciem Waynem O'Hara stali na jedynej drodze prowadzącej przez te dzikie ostępy i badali wzrokiem las. John, emerytowany naczelnik poczty w Dakocie Północnej, postanowił dobudować piętro do domku, w którym już od 25 lat spędzał z rodziną każde wakacje.
- Spójrz tam - powiedział Johnson, wskazując kilka ściętych cedrów, które już wcześniej wypatrzył. - Doskonale nadają się do mojej budowy.

Od cedrów dzielił go głęboki rów melioracyjny wypełniony topniejącym śniegiem. Przejście na drugą stronę odchodziło od drogi 300 metrów dalej. Stamtąd trzeba by przedrzeć się przez gęste zarośla i jodły. Drobiazg - pomyślał Johnson. - Kilka minut i po kłopocie. Poprosił, by zięć został na miejscu, gdy on dojdzie do cedrów, zbierze je i przerzuci przez rów.

Minęło południe. Johnson wszedł do lasu, pełnego gęstych zarośli i powalonych drzew. Ziemia przypominała labirynt zagłębień wypełnionych wodą. Po kilku minutach stracił orientację. Te pnie powinny być już tuż przede mną. Nie zauważył, kiedy znikła żwirowa droga.

Po godzinie dopuścił do siebie myśl, że pomylił kierunki. Dobrze obeznanemu z lasem mężczyźnie trudno było nawet przed samym sobą przyznać, że zabłądził na dobre. Mżawka przeszła w rzęsisty deszcz, tak głośny, że Johnson nie słyszał jak O'Hara trąbi klaksonem zaledwie kilkaset metrów dalej. Zatrzymał się na niewielkiej polance i spojrzał w górę na lejący z nieba deszcz.

O tej porze roku front atmosferyczny podążał zwykle z północnego zachodu na południowy wschód. Jeśli będzie maszerował z wiatrem, skręcając lekko w lewo, pójdzie na wschód i powinien dotrzeć do drogi.

Przedzierał się przez zarośla. Tracąc poczucie czasu i kierunku, coraz bardziej oddalał się od drogi. Pod niebem pokrytym chmurami, wśród gęstwiny zmrok zapadł szybko i zaskoczył zgubionego. Potykał się przy prawie każdym kroku. Chyba przyjdzie ci tu spędzić noc, stary głupcze - pomyślał zły na siebie.

Bardzo martwił się o swoją żonę, z którą spędził już 44 lata. Na pewno będzie szalała ze zmartwienia. Drżąc, padł na ziemię przy kolejnym powalonym drzewie.

Miał na sobie tylko koszulę z krótkim rękawem, bawełniany podkoszulek, dżinsy, buty robocze i czapkę z daszkiem - a temperatura spadła poniżej zera. W butach chlupała mu woda. Między obie koszule napchał mchu i trawy, żeby chronić się przed zimnem. Przyciągnął do piersi spróchniały pień, przywarł do niego z nadzieją, że butwiejące drewno da mu trochę ciepła. Ciemność była tak głęboka, że umysł zaczął mu płatać figle. Zamknął oczy i w końcu pogrążył się we śnie.

Wayne O'Hara najpierw trąbił klaksonem, potem przez godzinę przeszukiwał las, jednak nie natknął się na żaden ślad teścia. Zawiadomił władze.

Nim słońce wstało cała brygada złożona z rodziny, przyjaciół oraz policji z psami zjawiła się na miejscu. Przeczesywali las, utrzymując ze sobą stały kontakt głosowy, żeby się samemu nie pogubić. Poszukiwań nie przerwano mimo bezlitosnego deszczu.





 



Przegląd Reader's Digest 1999
Tłumaczenie: Michał Ignar

  • /pisane-noc/194-koszmary-w-lenej-gstwinie/939-promyk-nadziei