W szczękach krokodyla (2)

 

 

Zdrowym ramieniem starała się osłaniać głowę przed kamieniami,którymi usiane było dno rzeki. Jeden, drugi... liczyła obroty... trzeci, czwarty... muszę wytrzymać, potem zaczerpnę powietrza... piąty, szósty... koniec!

Ken pomógł jej się wydobyć na powierzchnię. Spojrzał na brzeg i serce mu zamarło. Woda znowu sięgała im do piersi. Teraz krokodyl bez trudu zaciągnie ich na środek rzeki. Razem z Sandy w panice parli w stronę brzegu. Posunęli się o metr, potem dwa. Tymczasem krokodyl znowu zaczął swoje dzikie harce.

Tym razem Sandy udało się nabrać powietrza w płuca, zanim została wciągnięta pod wodę. Skupiła się na liczeniu obrotów. Drugi... piąty... ósmy...

Dobry Jezu, pomóż mi, inaczej on nigdy nie przestanie - modliła się. Po dziesiątym obrocie, krokodyl znieruchomiał.

Jeżeli nie wytrzymasz i zemdlejesz, koniec z tobą

BÓL ROZRYWAŁ jej płuca, stopami próbowała sięgnąć dna. Bezskutecznie. Wokół tylko mętna woda. Kręciło jej się w głowie, nie wiedziała gdzie góra, gdzie dół. Unoszące się w wodzie bąbelki powietrza musnęły jej twarz. Trzeba za nimi podążyć. Skierowała się ku nikłym promykom światła.

Wreszcie przez wodę zamajaczyła jej twarz Kena. Chciała wyciągnąć do niego ręce, ale krokodyl trzymał ją głęboko pod wodą. Nie miała pojęcia, że tak długo potrafi wstrzymywać oddech. Zaczęła młócić nogami, prawą rękę wyciągnęła w kierunku Kena, wreszcie chwyciła go za nadgarstek. Wbijając się paznokciami, przesuwała się w górę jego ręki, aż dosiegnęła ramienia. Wytężając resztki sił z pomocą przyjaciela podciągnęła się do góry. Jej twarz przebiła taflę wody, szeroko rozwarte usta chciwie łapały powietrze. Ken miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu, a stał po szyję w wodzie. Wiedział, że Sandy, mierząca 1,70 nie może już dosięgnąć dna.

Ogromny gad nie wynurzał się na powierzchnię. Z powodzeniem mógł tkwić pod wodą nawet godzinę, podczas gdy jego ofiara tonęła. Móżdżek wielkości włoskiego orzecha nie wiedział nic o poddawaniu się. Im większy opór napotykał, tym gwałtowniej i brutalniej atakował. Kiedy ofiara znalazła się już w szczękach krokodyla - najbliższego żyjącego obecnie krewnego dinozaura - nie było takiej siły na ziemi, która potrafiłaby rozluźnić morderczy uścisk.

Bestia znowu ruszyła. W głębszej wodzie prąd nie stawiał tak wielkiego oporu, swobodnie więc posuwali się w górę rzeki aż do zakrętu.

Za zakrętem woda zrobiła się płytsza, Kenowi sięgała do bioder. Chwycił się żerdzi, z której odczytywano poziom wody i dalej mocował się z głową gada.

To rozwścieczyło krokodyla tak bardzo, że cisnął Sandy wprost na żerdź, która pękła na dwie części. Jedna przeszyła ją jak włócznia, przebijając ramię, zagłębiając się w klatce piersiowej, mało brakowało, a przedziurawiłaby płuca.

Ból był nie do wytrzymania. Jeżeli zemdlejesz, koniec z tobą. Sandy walczyła, żeby nie stracić przytomności.

Ken złapał ją w pasie i jak szalony pociągnął w stronę brzegu. Nie myślał już o ratowaniu ręki dziewczyny, ale zaciekle walczył o jej życie. Zaparł się piętami o muł i z całych sił stawiał opór bestii, która wymachiwała ogonem, a ostrymi jak brzytwa pazurami raniła mu nogi. Ani człowiek, ani zwierzę nie chcieli ustąpić nawet o milimetr.

Zjem tyle krokodyla, ile ważyła moja ręka

SANDY ZACISNĘŁA zęby i parła do przodu, jak mogła, żeby tylko dotrzeć do plaży. Byli zwróceni plecami do brzegu, nogi ślizgały się w mule, wreszcie znaleźli się na lądzie i padli na ziemię zdyszani.

W półmroku Ken spojrzał na przyjaciółkę i zobaczył krwawiący kikut - zmasakrowane mięso i kości w miejscu, gdzie Sandy miała rękę.

Resztki dłoni zwisały na paru ścięgnach i pasemkach skóry. Atak był tak zaciekły, że łokieć został zmiażdżony, a kości ramienia i barków pogruchotane. Wszystko to było spuchnięte, trzykrotnie większe niż normalnie.

Zwierzę wynurzyło się z wody i zaczęło machać łbem w tył i w przód. Rozwarło szeroko paszczę i połknęło przedramię Sandy. Krokodyl spojrzał jeszcze raz na dziewczynę swymi zimnymi, gadzimi ślepiami i zanurzył się w rzece.

A oni leżeli niecałe pół metra od wody. Ken musiał opatrzyć ranę Sandy. Mogła wykrwawić się na śmierć. Zrobił ciasny opatrunek z koszulki bawełnianej. Zawiązał mocny supeł.

Pobiegli w górę nabrzeża. Kiedy znaleźli się na szczycie, Sandy odczuła wielką ulgę. Wreszcie była bezpieczna.

O 18.50 Ken zawiózł ją do przychodni w wiosce, gdzie założono jej prawidłowy opatrunek i podano antybiotyki. O 20.00 wyruszyli samochodem terenowym przez wyboiste drogi dżungli do szpitala.

Jechali trzy godziny. Na miejscu lekarz z Holandii amputował to co zostało z jej dłoni. Następnego dnia samolotem przewieziono Sandy do Nairobi. Tam zalecono jedynie odpoczynek, duże dawki antybiotyków i transfuzje krwi, która doda pacjentce sił przed podróżą do Stanów Zjednoczonych, gdzie czekała ją specjalistyczna operacja. Ken dał jej swoją krew - szczęśliwie mieli tę samą grupę.
- Teraz łączą nas więzy krwi - zażartowała Sandy.

Tydzień po wypadku oboje wymknęli się ze szpitala w Nairobi do restauracji, gdzie serwowano dziczyznę. Sandy uśmiechnęła się przewrotnie i zamówiła danie z krokodyla, dodając:
- Zjem tyle, ile ważyła moja ręka.


Sandy nie zniechęciła się do dalekich podróży. Zawsze też podkreśla, jak bardzo jest wdzięczna Kenowi.
- Ryzykował własne życie, żeby mnie ratować - mówi. - Jest dla mnie jak starszy brat.

Ale Ken twierdzi:
- Przeżyła tylko, dlatego że się nie poddała.

 

 

 

Przegląd Reader's Digest 1997

Tłumaczenie: Michał Ignar

 

  • /pisane-noc/280-w-szczkach-krokodyla/1275-w-szczkach-krokodyla-1