Myśleliśmy, że los usłał na drogę różami

 

 

Znam ludzi, którzy tuż po poznaniu się uznali, ze są dla siebie stworzeni i po roku "chodzenia" wzięli ślub. Ze mną i Tomem było inaczej. Spotkaliśmy się w roku 1987 - Tom, inżynier ochrony środowiska, przeprowadzał ze mną rozmowę kwalifikacyjną do pracy. Pamiętam, jak stał przede mną z nogą opartą na krześle i rękami założonymi na kolanie, przypatrując mi się z błyskiem w oku. Miał na sobie kraciastą koszulę - tworzyła barwną plamę na tle książek o gospodarce ściekami. Dostałam tę pracę.

- Próbowałem ją sprawdzać, ale przez cały czas myślałem tylko, że oto w moim pokoju siedzi najpiękniejsza kobieta, jaką w życiu widziałem - Tom zwierzył się po latach koledze.

W 1990 roku byliśmy najlepszymi przyjaciółmi i to zakochanymi w sobie po uszy - przyjemna kombinacja. Cztery lata później, 29 maja 1994 roku, wzięliśmy ślub, gotowi wspólnie stawić czoło życiu.

Na przedmieściach Waszyngtonu zamieszkaliśmy z Owsleyem - sympatycznym kundlem, którego Tom wziął ze schroniska. Mąż troszczył się o dom i ogród, często gotował. Troszczył się też o mnie.

Pierwszego roku wydawało się, że los usłał drogę różami dla nas, nowożeńców. Tom posadził róże i inne byliny, ja szyłam firanki, razem pomalowaliśmy i urządziliśmy nasz dom. Pracowaliśmy jako inżynierowie ochrony środowiska. Tom był wiceprezesem dużej firmy, która realizowała rządowe zamówienia i zagraniczne kontrakty. Ja się zatrudniłam w mniejszym przedsiębiorstwie i podjęłam wieczorowe studia magisterskie.

Snuliśmy fantazje o zamieszkaniu, gdzieś w egzotycznym miejscu - góry, chłodne powietrze - jakaś Boliwia, Nepal...

Szczęśliwa spodziewałam się, że w naszym życiu "wielkie zmiany" będą oznaczały narodziny dziecka. Los przyniósł nam inne.

Wszystko zaczęło się dzień po walentynkach w 1995 roku. Rano w pracy odbierałam telefony.

- Słucham? Tu Mary Catherine.

Dzwonił Tom.

- Przed chwilą stało się coś strasznie dziwnego. Byłem w barze na lunchu. Czekając na kanapkę, podszedłem do lodówki po coś do picia, ale nie mogłem unieść ręki do uchwytu. Ruszałem ręką, ale ona jakby nie była moja - opowiadał zduszonym głosem.

Uspokoiłam go, że to szalejący wirus grypy. Nazajutrz jednak poszedł do swego internisty, doktora Davida Pattersona, który kazał mu między innymi liczyć piątkami i przeliterować wspak słowo "worek". Zapisał go na badanie krwi i rezonans magnetyczny mózgu na następny tydzień.

Cały weekend Tom chodził zmartwiony, ale ja miałam za dużo pracy, by się przejmować. Byłam zresztą pewna, że cokolwiek mu dolega, przejdzie po paru dniach.

Dopiero teraz dotarło do mnie, że Tom już wcześniej zrobił się małomówny. Od paru miesięcy nie tykał gitary - chociaż odkąd go poznałam ćwiczył codziennie, grał na gitarze basowej w zespole. Powinnam była poznać, że coś jest nie w porządku.

W domu zjawił się wieczorem. Byłam wtedy akurat w kuchni, szykowałam obiad.Uściskaliśmy się jak zwykle, ale uścisk Toma był jakiś dziwny. Odsunął się i spojrzałmi w oczy.

- Po południu dzwonił doktor. Zdjęcie wykazało jakąś nieprawidłowość. Chcą je jutro powtórzyć.

- Nieprawidłowość? Co za nieprawidłowość? - zniecierpliwiłam się.

- Powiedział tylko, że to ma kształt hantli.



 

 
Przegląd Reader's Digest 1999
Tłumaczenie: JOLANTA KOZAK

  • /pisane-noc/290-dugie-poegnanie-sp-818/1353-trojka-albo-czworka