HISTORIA KOŁEM SIĘ TOCZY (34) - Jedziemy do babci

 

W lecie postanowiłam z dziećmi pojechać do babci do Grazu. Przepisowo złożyłyśmy papiery na milicji i czekałyśmy na odpowiedź. Oczywiście nie mogliśmy wyjechać wszyscy, Andiego zostawiłyśmy jako „zakładnika" i gwaranta, że wrócimy. Kubuś został sprawnie spakowany, procedura ta sama jak poprzedniego roku, namiot na dach, gary, psy, my itd. do środka. Nie byłam pewna, co mnie w Grazu czeka, czy jest możliwość przenocowania całej bandy plus dwa psy. Z namiotem byłyśmy niezależne. Standardowe prezenty z Polski, wódka i wiejska kiełbasa.

 

Cieszyłam się na spotkanie z mamą, natomiast do reszty rodziny żywiłam tak zwane mieszane uczucia. Ze Steffi widziałam się ostatnio w Anglii, od czasu do czasu przychodziły paczki, o reszcie rodziny wiedziałam tylko tyle, ile mi Andi opowiedział, był parę lat wcześniej w Austrii kupić auto.

Wyjechałyśmy o czwartej rano, miałam nadzieję, że około szóstej wieczór będziemy w Wiedniu; byłam umówiona z moim bratem, mieliśmy u nich nocować. Bądź co bądź do Grazu z Wiednia czekało nas jeszcze ponad dwieście kilometrów. Problem polegał nie na odległości, lecz na przejściach granicznych. Był sezon wakacyjny, setki aut stało na granicy czeskiej - jedno, dwa przepuszczano przez szlaban i zaczynało się oczekiwanie. Odprawa celna trwała wieczność. Najpierw polska kontrola celna, potem czeska, wszystko zależało od humoru celnika, po pięciu godzinach nadeszła nasza kolej. Moje najgorsze oczekiwania się spełniły, musiałyśmy całe auto rozpakować, oczekiwanie na kontrolę, pakowanie.

Minęło osiem godzin od wyjazdu z domu, a my jesteśmy dopiero w Cieszynie!

Przed nami jeszcze jedna granica, czesko-austriacka!

Po przekroczeniu granicy humory się nam poprawiły i udało nam się bezproblemowo przemycić kiełbasę. Parę kilometrów dalej zatrzymujemy się na posiłek, wypuszczamy zgrzane psy na łąkę, i po godzinie jedziemy dalej. Późną nocą dojeżdżamy do granicy austriackiej.

O północy wjeżdżamy na teren Austrii, jestem wzruszona, widzę podziw w oczach dzieci, jak tu czysto, jakie wystawy. Nie bardzo mam siłę jechać dalej, patrzę, gdzie by tu zjechać na jakiś parking. Nie mam pieniędzy na hotel, ale muszę przespać się parę godzin, choćby w aucie. Zajeżdżam pod mur, pijemy resztkę herbaty z termosu i próbujemy się „ułożyć". Nic z tego nie wychodzi, bo co chwilę atakuje nas jakiś komar. Rezygnujemy i... jedziemy dalej. Widzę Gasthaus, postanawiam zaryzykować, może mają jakiś tani pokój. Patrzą na nas, jakbyśmy spadły z księżyca, jesteśmy brudne i zmęczone, do kompletu wleczemy ze sobą dwa jamniki. Dostajemy pokój, rano, co za radość, w jadalni śniadanie, świeże bułeczki, masło, kawa. Dziewczyny jedzą na zapas, a ja w skrytości ducha mam nadzieję, że mi wystarczy pieniędzy. Plotkuję trochę z właścicielką Gasthausu, opowiadam swoją historię, patrzy na mnie z podziwem, pakuje nam na drogę jeszcze parę bułek i sok, tych rzeczy już nie liczy, dzięki Bogu!

Ruszyłyśmy w dalszą drogę, nareszcie tablica - Wiedeń. Jestem wzruszona, po tylu latach. Postanawiam zatrzymać się na stacji benzynowej i doprowadzić (na ile się da) nas i auto do porządku.

Małgosia jest zachwycona wyglądem toalety, myjemy się i jedziemy dalej.,Im bliżej centrum, tym bardziej wpadam w panikę, nie jestem przyzwyczajona do tutejszego ruchu drogowego, na dodatek nie mam pojęcia, gdzie jestem? Ale nie ma rady, do Wiednia muszę wjechać. Nie chciałam, żeby mama się denerwowała, więc spotkanie z bratem przesunęłam na drogę powrotną, ale muszę pojechać do biura tygodnika „Time", bo tam są pieniądze, które Andi dla mnie zostawił.

Po półgodzinnym krążeniu zrezygnowałam, wiedząc, że jestem w pobliżu, ale najwyraźniej kręciłam się w kółko. Poprosiłam więc taksówkarza o pomoc, mogłam być spokojna, wiedziałam, że sekretarka zapłaci rachunek.

Miłego taksówkarza od razu „zatrzymałam", żeby nas również wyprowadził na autostradę do Grazu.

- Uff!

Ostatni odcinek drogi ciągnął się w nieskończoność. Prawie po trzech godzinach - Graz przed nami. Co za dziwne uczucie po latach.

Gorące przywitanie w domu.

Namiot nie przydał się w ogóle, brat odstąpił nam pokój, klęłam na siebie, że nie spytałam wcześniej, ale jakoś wydawało mi się, że nie wypada. Wszystko było przygotowane, łóżka pościelone - o zgrozo!

- Jackie, nie gniewaj się, ale my mamy swoją pościel. Popatrzył na mnie jak na wariatkę!

Nasze psy śpią z nami, nie chciałam, żeby mu zniszczyły piękną pościel. Zrozumiał.

- Nie do pomyślenia, psy w łóżku!

Nie powiedziałam nic, w końcu nie każdy musi je lubić.

Nad ranem leżę w łóżku i wsłuchuję się w dom mojego dzieciństwa, wspominam. Za ścianą słyszę głos brata, i zastanawia mnie, z kim on o piątej rano gada? Zaglądam przez szparę w drzwiach, oba psy leżą u niego na łóżku, cichcem się wycofuję.

Na drugi dzień idziemy do miasta. Krysia po pobycie w Belgii już wie, co ją czeka, Gosia nie może wyjść z podziwu, ale próbuje udawać, że dobrobyt nie robi na niej żadnego wrażenia. Żal mi serce ściska, bo wiem, że te parę szylingów, które mam ze sobą, musi wystarczyć na benzynę i na niezbędne wydatki, o szaleństwach nie ma mowy. Gosia nie zdaje sobie sprawy z naszej finansowej sytuacji, wchodzi do każdego sklepu, ogląda, przymierza, rzuca okiem na ceny, które jej nic nie mówią. Nie prosi o nic, ale sprawa jest jasna. Tłumaczę, że to dopiero pierwszy dzień, że są tańsze i droższe sklepy, musimy najpierw zorientować się w sytuacji.

Wśród ładnie ubranych Austriaków czujemy się jak żebraczki. Chodzenie po mieście coraz mniej nas bawi, pieniędzy na kawę czy sok dla dzieci nie mam, więc jedziemy z powrotem do domu.

Po południu przyjeżdża Steffi z synami z Anglii, robi się coraz weselej. Dziewczyny cieszą się, że mają towarzystwo. Syn brata mówiący po niemiecku, synowie siostry mówiący po angielsku i moje dziewczynki mówiące po polsku. Który język zwycięży? Siedzę z moją rodziną na tarasie, jakbym nigdy nie opuściła domu. Chwilami wydaje mi się, że to sen. Stół zastawiony jedzeniem, winem, piwem. Normalna sprawa... dla nich. Jestem jedną z nich, niemniej chwilami czuję się obco, nie rozumiem ich problemów. O swoich wstyd mi mówić.

Wieczorem Steffi woła mnie na bok.

- Przywiozłam rzeczy dla was.

Cieszę się i jednocześnie jest mi głupio. Nie lubię siebie za te mieszane uczucia - przecież to nie moja wina.

Po kolacji plotkuję z córkami, dzielimy się wrażeniami. Przypominają mi się dary od Steffi, rzucamy się do paczek - co za radość, jesteśmy uratowane. Łóżka pokryte stertą ciuchów i butów, przymierzamy, z niektórych egzemplarzy się zarykujemy. Steffi nie ma pojęcia, jak bardzo mnie uratowała, większa część rzeczy się nam przyda, inne się sprzeda.

Prawie codziennie ktoś nam przynosił rzeczy, nie chcieli nas zawstydzić, więc mówili, weź, może się „komuś" przyda. Chłopcy zabierali dziewczyny na motor i znikali czasami na cały dzień. Kosztowało nas to trochę nerwów, bo nieraz wracali poobijani po „motocrossie" przez lasy i łąki. Czasami przyjeżdżali ich przyjaciele i przed domem stało dwadzieścia motorów. Na łące palili ognisko, wygłupiali się. Cieszyłam się, że dziewczyny trochę odpoczną po wiośnie 1968 w Polsce.

Gosia jeszcze nie zdawała sobie z tego sprawy, niemniej sam fakt, że czołgi jeździły po ulicach, napełniał ją strachem, Krystyna nie mówiła nic. Niektórzy jej przyjaciele byli w tym czasie w wojsku, serdeczny przyjaciel zaaresztowany za ulotki. Przeżycia, o których jej krewniacy nie mieli pojęcia.

Znowu próbowałam wyczuć, czy nie ma jakiejś możliwości zaczepienia się w Austrii. Gdzie mieszkać, z czego żyć - nie ma sensu kombinować!

Nawet się nie obejrzałyśmy, jak minęły dwa tygodnie i trzeba było wracać do domu. Przed wyjazdem jeszcze obiecana wyprawa na zakupy. Jedziemy do dużego domu towarowego, Gosia ma już plan, chodzimy z piętra na piętro i widzę, że coś kombinuje.

- Gosiu, przecież tu jest taki duży wybór, ale Gosia ma plan, chce swój budżet tak rozłożyć, żeby wystarczyło na buty, sukienkę i rajtki - absolutny luksus w Polsce.

Chodzimy więc dalej. Kupno butów urasta do rozmiarów wielkiej przygody. W Polsce, jak w sklepie były buty, to stawało się w kolejce, nie pytając jakie, istotne było, czy mają odpowiedni rozmiar.

Gosia siedzi jak królowa, sprzedawczyni przynosi stos pudeł z butami. Samo przymierzanie to już czysta rozkosz! Po paru godzinach „obkupione" ruszamy w kierunku domu.

Garbus już przedtem był zapakowany po czubek, nie miałam bladego pojęcia, gdzie zapakować dary, a było tego naprawdę dużo. Jak się ładnie mówi: dla chcącego nie ma nic trudnego.

Auto było zapakowane po sam dach, tak ze strachem myślałam o polskiej granicy, a z jeszcze większym o czeskiej. Czescy celnicy, nie wiem dlaczego, byli wyjątkowo zajadli. Pożegnaliśmy się ze wszystkimi wieczorem, odjazd wczesnym rankiem.

Nie znoszę pożegnań, najbardziej mnie bolało pożegnanie z mamą, czy zobaczymy się jeszcze? O piątej rano wymykamy się jak złodziej, wsiadamy do auta, jedziemy. Przed samą granicą tankujemy auto, kupujemy jeszcze coś do picia i niechętnie ruszamy w kierunku granicy czeskiej.

Granica austriacka, sympatyczni celnicy patrzą na nasz wehikuł z lekkim zdziwieniem, życzą dobrej drogi, gotowe. Przejeżdżamy przez pas „ziemi niczyjej".

Szlaban, żołnierze z psami - witaj rzeczywistość! W aucie atmosfera „pogrzebowa", mogłybyśmy jeszcze zawrócić, ale dokąd? Po paru godzinach stoimy na cle, celnicy jak zwykle „cudują", lustro pod auto, wszystko wypakować. Krew mnie zalewa, bo nie mam pojęcia, jak ja to znowu upcham! Po dwóch godzinach jedziemy dalej. Komunistyczne slogany, sierp i młot, brud, puste sklepy. Szaro. Czy przedtem też było tak szaro? Na wystawach sklepowych portrety polityków - zgroza! Późną nocą dojeżdżamy do Krakowa. Wbrew przewidywaniom - radość. Co swoje, to swoje. Austriackie „szmaty" urastają do miary wystrzałowych ciuchów. Padamy ze zmęczenia do łóżek. Krystyna zdawała na polonistykę, zdała, ale nie została przyjęta - za mało punktów, następne podejście w przyszłym roku, a w międzyczasie idzie do pracy jako sekretarka. Rzadko bywa w domu, domyślam się, że poznała kogoś, ale nie opowiada.

Później się dowiaduję, że ma żonatego przyjaciela. Nie podoba mi się to w ogóle, więc próbuję z nią rozmawiać i tłumaczyć, ale nic do niej nie dociera. Mam nadzieję, że jej przejdzie, nie reaguje na żadne argumenty, jest bardzo zakochana, na moje nieszczęście - wybranek też.


Cdn.

ANSELMA GŁOWACZ. „HISTORIA KOŁEM SIĘ TOCZY'. Wydawnictwo Poligral, Brzezia Łąka.

 

 

  • /pisane-noc/462-historia-koem-si-toczy/3398-historia-koem-si-toczy-35-moje-marzenia-szlag-trafia
  • /pisane-noc/462-historia-koem-si-toczy/3389-historia-koem-si-toczy-33-maturalna-gorczka