Magiczny świat (Chiny)

 

   Jedziemy małym, zatłoczonym busem. W Chinach wszystko jest zatłoczone - ulice, place, dworce, restauracje, nawet szlaki turystyczne, a w szczególności środki komunikaji. Nie ma co liczyć na wygodne rozłożenie się na dwóch fotelach.

   Jedziemy przez wioski i niewielkie miasteczka. Wszyscy pasażerowie obserwują nas z wielkim zainteresowaniem; biali ludzie to tutaj naprawdę rzadkość. Osoby, które dostrzegają nas z zewnątrz przez okno busa, zatrzymują się i obserwują, niekiedy tworzy się grupka gapiów.

   Jedziemy po glinianej, nieutwardzonej drodze, która w całej rozciągłości tworzy siatkę różnego rozmiaru dziur i wyrw. Nasz busik skacze, a my razem z nim, nieustannie pokonując przestrzeń pomiędzy twardym siedzeniem a sufitem. Do busika wsiedliśmy w Emei, prowincja Syczuan, gdzie wspinaliśmy się na świętą górę Emei Shan (3099 m n.p.m.), jedną z czterech świętych gór w Chinach. Cała Emei Shan (co znaczy „święta góra") usłana jest

   klasztorami buddyjskimi,

   w których wciąż mieszkają mnisi. W klasztorach można zjeść ciepły posiłek, a także przenocować w dość prymitywnych warunkach. Klasztorów nie ominął jednak postęp cywilizacyjny i mnisi, choć żyją skromnie i sporo czasu poświęcają na modlitwę i medytację, to noszą okulary słoneczne, używają telefonów komórkowych i prowadzą sklepy dla turystów. Wchodzenie na Emei Shan nie jest trudne technicznie, ale żmudne ze względu na niezliczone podejścia kamiennymi schodami oraz klimat - jest bardzo gorąco i niesłychanie wilgotno. Samo przebywanie na Świętej Górze dostarcza jednak niezapomnianych wrażeń z trzech powodów. Pierwszym z nich są wspaniałe widoki na morze zielonych wzgórz, spowitych mgłą i rozciągających się aż po horyzont. Po drugie, Emei Shan to niezwykła flora i fauna, co sprawia, że można poczuć się jak w afrykańskiej dżungli lub ogrodzie botanicznym. Pełno tu egzotycznej roślinności, wokół latają duże kolorowe lub czarne motyle, a powietrze przeszywają rozmaite, bardzo głośne dźwięki wydawane przez owady i inne zwierzęta. Ponadto atrakcją tego miejsca są małpy - makaki. Żyje ich tu naprawdę wiele i o ile początkowo mogą wzbudzać ciekawość, o tyle po kilkugodzinnym marszu stają się uciążliwe, gdyż chytrze i znienacka potrafią ukraść turystom jedzenie lub bagaż. Mnisi natomiast radzą sobie z małpami w ten sposób, że odganiają je laskami lub strzelają do nich z procy. Trzecią i główną atrakcją Emei Shan są klasztory, które pomimo napływu turystów zachowały swój niezwykły klimat.

   Naszym busikiem przemierzamy drogi Syczuanu - prowincji leżącej

   u podnóży Himalajów

i graniczącej z Tybetem. Tereny te w pełni zachowały swoją naturalność, prawdziwość, piękno i prostotę. Przy dobrej pogodzie można podziwiać białe szczyty rozciągające się na linii horyzontu. Tutejsi mieszkańcy różnią się od rdzennych Chińczyków wyglądem, kulturą i obyczajami. W Syczuanie w zasadzie nie jada się ryb ani ptaków, co wiąże się z faktem, że zgodnie z pradawnym zwyczajem po śmierci Tybetańczycy kroją zwłoki i zostawiają je ptakom lub też wrzucają je do rzeki, gdzie padają ofiarą ryb. Dlatego też sami nie jedzą zwierząt, które po śmierci zjadają ich samych. Ludzie są tutaj bardzo życzliwi, otwarci, a wyglądem bardzo przypominają północnoamerykańskich Indian. W okolicach tych bez trudu można dotrzeć do jednej z mniejszych wiosek, w których ciekawość wzbudza nie tylko każdy biały turysta, ale także posiadane przez niego przedmioty, zupełnie tam nieznane - jak choćby nawilżane chusteczki czy kolorowe flamastry.

   Tybetańczycy chętnie pozują do zdjęć, zachwycając się możliwością ich niezwłocznego obejrzenia w aparacie cyfrowym.

   W Syczuanie kuszą nie tylko piesze wędrówki szlakami górskimi i wspinaczka, ale też możliwość odbycia kilkudniowych wycieczek konnych. Niemałą atrakcją są wreszcie świątynie lamajskie, będące miejscami aktywnego kultu religijnego, a panująca w nich atmosfera jest przepełniona mistycyzmem i poczuciem wyciszenia. Każda świątynia ma swojego duchowego przewodnika, czyli lamę. Aby nim zostać, należy ukończyć specjalne gimnazjum położone wśród kwiecistych łąk Himalajów, następnie podjąć studia na uniwersytecie w Lhasie (Tybet) oraz opanować sztukę medytacji i porozumiewania się na poziomie duchowym.

   Świat metafizyczny wydaje się jednak bardzo daleki, kiedy tak podróżujemy busikiem, w którym unosi się zapach przepoconych ciał i wszyscy namiętnie spluwają na podłogę, odchrząknąwszy najpierw odpowiednio. Chińczycy są narodem, u którego na niższym od europejskiego pozostaje poziom kultury osobistej i kwestia dbałości o własny wygląd - nosi się tutaj ubrania tanie i praktyczne.

   Przebojem są

   w Chinach skarpetki z tworzywa sztucznego, podobnego do nylonu, reklamowane jako takie, których nie da się zaciągnąć nawet szczotką ryżową ani podpalić i rzeczywiście niemalże wszyscy je noszą, pomimo 40-stopniowych upałów i bardzo wątpliwego komfortu dla stóp. Chińczycy są jednocześnie bardzo energiczni, głośni i ekspansywni w sposobie bycia; rzadko zwracają uwagę na komfort innych, czy to przepychając się na ulicy, czy też dzieląc z kimś obcym pokój hotelowy. Bywają jednak bardzo życzliwi i bezinteresownie uczynni.

   Kiedy wreszcie dojeżdżamy do miejscowości, w której czeka nas przesiadka i kręcimy się po dworcu, próbując ustalić pośród chińskich tablic informacyjnych, skąd mamy dalej jechać i gdzie kupić bilet, ktoś niespodziewanie podchodzi i pyta nas: „Kanding?" - Tak, tam właśnie jedziemy. I ten ktoś prowadzi nas, nie wiemy dokąd, ale grzecznie idziemy za nim. Wielokrotnie w Chinach zdarzało się, że tak za kimś szliśmy, wierząc, że prowadzi nas do miejsca, którego szukamy. I tym razem też tak się właśnie stało. Pan zaprowadził nas do kasy, zamówił bilety i pokazał miejsce postoju autobusu, po czym odszedł z uśmiechem i kiwając głową na pożegnanie.

   W końcu docieramy do

   Chongching,

   skąd rozpoczynamy trzydniowy spływ rzeką Jangcy - trzecią pod względem długości rzeką na świecie. Wybieramy nie turystyczny, przeznaczony dla obcokrajowców, ale chiński statek wycieczkowy, który jest tańszy i z pewnością bardziej interesujący. Statek jest spory, trzypoziomowy i podróżują nim dziesiątki lub może nawet setki osób, a wśród nich jedynie sześcioro turystów. Komfort statku zupełnie nie odpowiada temu prezentowanemu wcześniej na ulotkach. Toalety przy kajutach to przestrzeń oddzielona od pokoju kabiną prysznicową i wyposażona w mix w postaci toalety, to jest dziury w podłodze i słuchawki prysznicowej z ujściem wody do tej samej dziury. Większość czasu spędzamy na pokładzie statku, podziwiając słynne trzy przełomy Jangcy - skalne ściany wyżłobione przez rzekę, które na skutek budowy tamy znikną pod wodą w roku 2008. Chińczycy prawie cały czas spędzają w kajutach i nasze obawy związane z bardzo niewielkim mostkiem okazują się bezpodstawne. W niewielkim barze na pokładzie można kupić słodycze, paluszki, orzeszki oraz hermetycznie pakowane, smażone stopki kurczaków, świńskie ogony i tym podobne smakołyki. Chińczycy wydają się jeść wszelkie części ciała wszelkich zwierząt. Dodając do tego fakt, że w zdecydowanej części restauracji menu jest sporządzone wyłącznie po chińsku i jedynym sposobem wyboru dania jest losowanie, Europejczyk musi bardzo zdystansować się do spożywania posiłków. Zdarzało nam się z zapałem udawać w restauracji kurczaka, kiedy chcieliśmy zamówić mięso z kurczaka i wydawało się, że po kilkuminutowym przedstawieniu dostrzegaliśmy błysk zrozumienia w oczach kelnerki, po czym dostawaliśmy danie złożone z grzybów i duszonych liści nie wiadomo czego. Szczęśliwie kuchnia chińska jest rewelacyjna i rzadko nam się zdarzało żałować dokonanego wyboru.

   Po trzech dniach spływ dobiega końca, a my udajemy się

   do Szanghaju,

   gdzie kończy się nasza prawie miesięczna wycieczka. Przez miesiąc można zobaczyć wiele, jednak niewiele - biorąc pod uwagę, jak wiele jest w Chinach do zobaczenia. Chiny to kraj, któremu można poświęcić całą serię podróży i wciąż odkrywać nowe oblicza tego kraju, który - będąc przecież większy od Europy, jest zróżnicowany geograficznie i kulturalnie nie mniej niż cały nasz kontynent. Chiny to idealny cel wycieczek dla wszystkich kochających smak przygody, zderzenia z innymi kulturami oraz lubiących wyzwania, jakie szykuje nam kraj o zupełnie odmiennych obyczajach, systemie wartości, polityce, architekturze,  klimacie, kuchni, a nawet alfabecie - słowem - magiczny świat.


   ANNA ŚMIGAJ

 

  ŹRÓDŁO: ANGORA-PERYSKOP nr 34 (20 sierpnia 2006) ZDJĘCIA: Alex Ivanyuk, Conrad Wang

  • /poznaj-wiat/298-na-wasne-oczy/3153-na-wasne-oczy-skarby-wyspy-kokosowej-kostaryka
  • /poznaj-wiat/298-na-wasne-oczy/3146-nawasne-oczy-ladami-inkow