Upalne popołudnie

 

Poczułem, jak przerażenie zamienia się w radość


BYWAJĄ DNI. których się nie zapomina. Czujemy wtedy, że w naszym życiu zaszła jakaś głęboka przemiana. Mnie zdarzyło się to pewnego upalnego popołudnia, w miejscu zwanym Diabelski Jar. Czasu nie wyznaczał jeszcze wtedy rytm narzucony przez szkołę, niebo było bardziej błękitne, jawory uśmiechały się do słońca, a rozleniwione dni przeplatały się z cichymi wieczorami pełnymi świetlików,    które widziałem z okna sypialni.

Tamtego ranka, gdy wypełniliśmy już obowiązki domowe i mieliśmy przed sobą cały dzień, Roger, mój brat-bliźniak zaproponował:

- Chodźmy do Diabelskiego Jaru.

Zgodziłem się bez wahania, ale w głębi duszy poczułem ołowiany ciężar. Choć Roger nigdy z tego nie kpił i nawet o tym nie wspominał, w odróżnieniu od niego nie umiałem pływać. Wcześniej tamtego lata, kiedy nasz starszy brat, Richard, podtrzymywał w wodzie Rogera, on ześlizgiwał się radośnie i wymachując rękami i nogami, płynął naprzód. Ja za bardzo się bałem, a może po prostu wstydziłem się spróbować.

Przez ten czas Roger nauczył się swobodnie pływać i miałem wrażenie, że wraz ze starszymi, bardziej doświadczonymi i pewnymi siebie kolegami, porusza się w innej rzeczywistości.

Podeszliśmy do drzwi kuchennych, Roger zajrzał do środka.


- Babciu, możemy pójść do Diabelskiego Jaru?

Babcia, zajęta mieszaniem ciasta na pierniczki, stała przy blacie kuchennym. W jej okularach odbijał się jasną plamką blask słońca i liście jabłoni.

- No dobrze, pewnie starsze dzieci już tam są. Ale uważajcie po drodze i bądźcie ostrożni nad wodą! - powiedziała, kiwając nam drewnianą łyżką ku przestrodze.

Z okrzykiem radości Roger gwałtownie pchnął drzwi, przebiegł przez kuchnię i popędził schodami na górę. Ja za nim - by czym prędzej przebrać się w kąpielówki. Chwilę później z ręcznikami przerzuconymi przez ramię gnaliśmy przez przylegające do naszego domu pole i wybiegliśmy na piaszczystą drogę.

Gdyby ktoś mnie wtedy spytał, czym jest radość i wolność, wiedziałbym, że znaczy to tyle, co pływać w wodzie bez lęku. Doznawać rozkoszy i podejmować ryzyko.

Niebezpieczeństwo to nie bagatela. Moje spotkanie z tajemnicą śmierci było krótkie, lecz drastyczne. Pewien pies z sąsiedztwa został potrącony przez samochód, a potem leżał z wyszczerzonymi zębami i z jednym okiem wpatrzonym w niebo. Zdarzało się, że mama pokazywała palcem ciemne nagłówki w gazecie i wyjaśniała nam, na czym polega ta straszna rzecz zwana utonięciem, coś co przydarzyło się komuś, kto pływał w jednym z pobliskich stawów lub rzeczek.

Dotarliśmy z Rogerem do miejsca, gdzie światło słoneczne przenikało pomiędzy liśćmi drzew na łagodne zbocze z wygładzonych skał pokrytych mchem. Tamtędy schodziło się do małego jeziorka. W lodowatej, ciemnozielonej wodzie widać było odbicie dwóch ogromnych, częściowo zanurzonych głazów, znajdujących się na przeciwległym brzegu.

Od najdawniejszych czasów miejsce to nazywano Diabelskim Jarem. Z pewnością pływali tu Indianie, zanim jeszcze Anglicy i Francuzi zaczęli w tych górach toczyć między sobą walki. Nadal przychodziły tu nocą sarny do wodopoju. Wiosną starsi chłopcy wypełniali coroczny rytuał polegający na budowaniu tamy w poprzek strumyka wypływającego z jeziorka. Układali kamienie wielkości piłki do koszykówki, jeden na drugim, aż poziom wody zaczynał się podnosić, a dwa szare głazy pogrążały się w niej coraz bardziej.

Tama była moim azylem. Podczas gdy inni pływali, ja udawałem, że jestem pochłonięty jej naprawianiem, albo że łapię przy niej piskorze za pomocą starej puszki.

Gdy tylko przybyliśmy na miejsce, z zazdrością zobaczyłem, jak Roger dołącza do grupy starszych chłopców i dziewcząt. Wszyscy zanurzyli się w wodzie jak gdyby nigdy nic, przepłynęli szybko na drugą stronę i wgramolili na wielkie głazy, by rozkoszować się słońcem. Była wśród nich Nancy Storer - w jednoczęściowym kostiumie kąpielowym w niebieskie kropeczki. Siedziała na kamieniu wysuniętym bardziej do przodu.

Kiedyś opiekowała się nami podczas nieobecności rodziców. Przepadałem za nią. Patrzyła teraz, jak chłopcy skaczą z niższego głazu do wody, rozpryskując ją wkoło. Pluski, wrzawa i śmiech rozbrzmiewały echem wśród drzew.

Powoli zaryzykowałem. Chłód wody był przejmujący. Ostrożnie stąpałem po gładkich, śliskich kamieniach. Opierając się o tamę, niczym o poręcz, doszedłem do środka strumyka. Za mną, na skałach ktoś wrzeszczał, jak Tarzan. Jeszcze nigdy tak bardzo nie pragnąłem uczestniczyć w tym szale radości. Pozostawiając za sobą bezpieczne oparcie, jakim była tama, posunąłem się kilka metrów do przodu, w górę strumienia. Ten obraz zastygł w mojej pamięci niczym fotografia: dziewczęta i chłopcy skaczą, nurkują i gonią się, a mgiełka rozpryskującej się wody mieni się odcieniami tęczy.

Teraz już woda sięgała mi do piersi. Wyciągnąłem przed siebie ręce z zaciśniętymi w piąstki dłońmi. Dygotałem z zimna. Nagle straciłem grunt pod siopami. Znalazłem się pod po-mierzchnią wody.

Przez moment widziałem rozedrgany snop promieni słonecznych na falach, krawędź szarego głazu niknącego w żwirze i kamieniach wyściełających dno, a gdzieś przede mną para białych nóg biła w wodę wzniecając chmurę bąbelków powietrza. Gdzieś z góry dobiegał mnie nierealny, stłumiony śmiech i nawoływania.

Przez tę krótką chwilę, która utkwiła mi w pamięci, czułem, że jestem w jakimś obcym świecie. Potem miałem wrażenie, że znalazłem się w szaleńczym wodnym kalejdoskopie światła i ciemności - coś się zakotłowało, plusk, bulgot...

Ogarnął mnie paniczny strach. Przez ułamek sekundy mignęły mi przed oczami nakrapiane słońcem liście drzew gdzieś daleko nade mną usłyszałem wyraźne głosy. Potem znów się znalazłem w białej pianie, a uszy wypełnił mi huk. Ujrzałem wpatrzone w przestrzeń oko martwego psa.

Odbiłem się gwałtownie nogami i zacząłem uderzać szybko ramionami w wodę - wynurzyłem twarz i zaczerpnąłem haust powietrza. Wołając "Oooj!" i bijąc na oślep nogami i rękami, zmagałem się z wodą i z lękiem. Ale posuwałem się naprzód! W jednej cudownej chwili poczułem, jak przerażenie zamienia się w rozpierającą mnie radość. Płynąłem.

Nie zawróciłem do brzegu strumienia, nie uciekłem, ale skierowałem się ku zielonej głębi na samym środku jeziorka - do tamtych dwóch niedostępnych głazów. Na wyższym z nich stał Roger i patrzył na mnie z szeroko otwartymi ze zdziwienia ustami.

Ja tymczasem wpatrzony byłem w Nancy. Podczas, gdy nie kontrolowane ruchy zbliżały mnie do niej coraz bardziej, na jej piegowatej twarzy pojawił się lekki uśmiech. Dosięgnąłem wreszcie kamienia, na którym siedziała. Przytrzymałem się skały, ruszając w wodzie nogami. Zdyszany napawałem się swoim triumfem.

- Cześć, jak się masz? - zaśmiała się Nancy, patrząc na mnie z góry. Przez chwilę czułem się zupełnie wyczerpany, nie chciałem jednak wyjść z wody w obawie, że zapomnę, jak się robi to, czego się przed chwilą nauczyłem. Odepchnąłem się więc od skały i przepłynąłem szybko w kółko, po czym znów chwyciłem się głazu. Wprost nie do wiary! Miałem ochotę krzyczeć: „Umiem pływać!", jednak powstrzymała mnie od tego obecność brata i pozostałych chłopców.

Czułem się fantastycznie. Nic już nie było w stanie mnie powstrzymać. Rozbryzgując wodę, przepłynąłem w poprzek strumienia do brzegu leżącego przy drodze, dotknąłem stopami dna, po czym wróciłem znów na środek. Promienie słońca bawiły się już w chowanego wśród wierzchołków drzew, gdy żegnałem się z Nancy i z resztą towarzystwa. Czułem się znacznie bardziej dorosły i wyższy niż przedtem. Z mokrymi ręcznikami narzuconymi na plecy niczym peleryny ruszyliśmy z Rogerem polną drogą do domu. Ciepło słońca dotykało moich mokrych włosów. Czułem świeży, cudowny zapach Diabelskiego Jaru, wody, mchu i wawrzynu.
Byliśmy już prawie w domu, gdy Roger powiedział:

- Właściwie pływanie to nic trudnego, prawda?

- Pewno - odparłem. Wiedziałem, że mój brat wyraził mi właśnie swoje najwyższe uznanie.

Resztę drogi przebiegłem w podskokach. Babcia zaczynała gotować kolację. Mama nie wróciła jeszcze z pracy. Zawołałem od progu:

- Babciu, pływałem dzisiaj! Podniosła  głowę  znad  kuchenki i dostrzegłem w jej twarzy niepokój.

- Czyżby jeden z tych łobuzów wrzucił cię do wody?

- Nie, babciu. Zrobiłem to sam. Tak chciałem i udało mi się.

Dumny z siebie i zamyślony chodziłem po podwórku. W wyobraźni przeżywałem na nowo każdą chwilę spędzoną tego dnia w wodzie. Po kolacji, kiedy cienie się wydłużyły, bawiliśmy się z dziećmi z sąsiedztwa w podchody. Potem wzięliśmy puszki i słoiki, i poszliśmy łapać robaczki świętojańskie.

Wreszcie usłyszeliśmy wołanie: „Dzieci, do domu, czas spać!" Zmęczony bardziej niż sądziłem, odmówiłem modlitwę z mamą i z Rogerem, po czym owinąłem się kołdrą. Leżałem w ciemności z twarzą blisko zasłoniętego okna i wsłuchiwałem się w odgłosy lata - szmer strumyka, cykanie świerszczy i kumkanie rzekotek.

Tamtego dnia doświadczyłem czegoś niezwykle ważnego - choć wtedy jeszcze nie w pełni zdawałem sobie z tego sprawę - że ciemna bariera zwana strachem może być wysoka i przytłaczająca, często jednak jest niezmiernie cienka. Wiele razy pojawia się w naszym życiu.

Nieraz wystarczy ją tknąć palcem, ale bywa też, że w naglącej potrzebie musimy rzucić się na nią z całych sił, jak strażak, który ramieniem wyważa drzwi.

A czasami ulega ona, jeśli tylko dość mocno tego pragniemy.

Oczy same mi się zamykały. Wyobraziłem sobie, jak spokojnie i lekko płynę przez chłodną wodę w dal - nie tylko Diabelskiego Jaru, lecz także wielkich rzek i potężnych oceanów.

 

RALPH KINNEY BENNET


TŁUMACZENIE: MAŁGORZATA BRENNER


Źródło: Przegląd Reader's Digest 1996

  • /spojrzenia/3949-spojrzenia-zawsz-bd-ci-kocha
  • /spojrzenia/3933-spojrzenia-kwitnienie-w-dojrzaym-wieku