Pani Pączkowa

 

W CZASACH studenckich dorabiałam jako sprzedawczyni pączków i kawy. Sklepik był w centrum, koło przystanku kilkunastu autobusów. Wpadali tam ci, którym zostało parę minut czekania na autobus. Napełniałam kawą jednorazowe kubki i cierpliwie spełniałam życzenia klientów, kiedy wskazywali palcem przez szybę gabloty: "Nie, nie ten, tamten, dwa rządki dalej".

Codziennie po południu, około czwartej, do sklepu wpadała z hukiem grupa uczniaków - i następował nagły zastój w interesach. Dorośli zaglądali, widzieli tłok i szli dalej. Mnie nie przeszkadzało, że dzieci czekają na autobus w ciepłym i suchym miejscu. Nie dostawałam procentu od sprzedaży, a zresztą malcy też czasami mieli parę groszy do wydania. Z czasem poznałam ich dość dobrze. Starsze dziewczynki opowiadał mi o swoich chłopakach, a młodsze o szkole i pokazywały, co narysowały w klasie. Chłopcy byli bardziej powściągliwi, nie lubili się dzielić sekretami, ale i tak chętnie spędzali u mnie czas oczekiwania na autobus.
Gdy padał śnieg, wspólnie z dziećmi denerwowałam się opóźnieniami w komunikacji. Dzieci dzwoniły do rodziców, aby zameldować, że nic im się nie stało. Kiedy kończył się mój dzień pracy, zamykałam drzwi i razem z dziećmi siedziałam w ciepłym sklepiku aż do przyjazdu autobusu. W śnieżne dni rozdawałam mnóstwo pączków.

Lubiłam swoich małych kumpli, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że odgrywam w ich życiu jakąś istotną rolę - aż do pewnego sobotniego popołudnia, gdy do sklepiku wszedł nieznany mi mężczyzna. Z poważną miną zapytał, czy pracuję tu w dni robocze około czwartej. Potwierdziłam, a pan przedstawił się jako ojciec dwójki moich ulubieńców.
- Przyszedłem podziękować za to, co robi pani dla moich dzieci. Niepokoję się o nie, bo wracają do domu z przesiadką. To bardzo ważne, że mogą u pani czekać i że ma pani na nie oko.

Odpowiedziałam, że nic wielkiego, po prostu lubię dzieci.
- Nie, pani nie rozumie. Wiem, że u Pani Pączkowej moje dzieci są bezpieczne. A to duża sprawa. Bardzo jestem wdzięczny.

Byłam więc Panią Pączkową. Nie tylko zdobyłam przydomek, ale stałam się lokalną instytucją.

Teraz myślę o ludziach, którzy mają oko na moje pociechy próbujące samodzielności w szerokim świecie. O wielu z nich nigdy nie słyszałam, o niektórych dowiedziałam się przypadkiem. Ze zdziwieniem poznaję życie własnych dzieci, w którym ja sama nie uczestniczę. W drodze na zajęcia i z powrotem nawiązują znajomości z dorosłymi - ci dorośli to ich Panie Pączkowe.

Jak ten miły szeryf, który zlitował się nad moimi synkami wracającymi do domu w strugach deszczu, bo ja byłam akurat w pracy. Pal sześć, że przez cały następny dzień dzwonili do nas zaintrygowani sąsiedzi. "Czy wczoraj wieczorem była u was policja?".
To nie policja. To Pani Pączkowa.




Tekst: MARGERY GUEST
Tłumaczenie: MAREK DUTKA

  • /spojrzenia/701-dezyderata
  • /spojrzenia/699-spotkanie-na-schodach