Grom z jasnego nieba

 

 

BYŁAM WŁAŚNIE w maleńkiej toalecie z tyłu samolotu, kiedy poczułam silny wstrząs. Następne potworne szarpnięcie rzuciło mnie na drzwi. Boże - pomyślałam - to koniec. Udało mi się jednak otworzyć zasuwkę i wyjść. Stewardesy przypięte pasami na fotelach dawały rozpaczliwe znaki, abym usiadła. Kiedy sunęłam na miejsce, inni pasażerowie rzucali mi trwożne spojrzenia skazanych na śmierć.
- Chyba piorun strzelił w samolot - powiedziała siedząca obok mnie dziewczyna.

Zaczęłyśmy rozmawiać. Okazało się, że pochodziła z małego miasteczka w Teksasie, leciała dopiero po raz drugi w życiu. Wygrała wycieczkę do Anglii w licealnym konkursie z geografii. W Newark miała się przesiąść do innego samolotu.

Dalej, przy oknie, siedział młody biznesmen, który przedtem pracował w skupieniu. Teraz miał strapioną minę. A kiedy taki opanowany biznesmen ma zmartwioną minę, to i ja zaczynam się martwić. Odłożył laptopa.
- Coś jest nie tak - skomentował.

W głośnikach rozległ się spokojny głos pilota.
- Silnik numer dwa... lądowanie awaryjne... Nowy Orlean - słowa dotarły do mnie jak przez mgłę.

Zaraz potem głos stewardesy przypomniał, co robić podczas awarii, chociaż recytowała to już przy starcie. Nigdy nie zwracałam uwagi na te instrukcje, bo sądziłam, że gdyby miały się przydać kamizelki ratunkowe, to i tak wcześniej umarłabym ze strachu.

Zaczęła się straszliwa przeprawa przez chmury burzowe. Rzucało nami jak na kolejce górskiej. Chyba zemdlałabym, gdyby nie wyraz twarzy mojej młodej sąsiadki. Wzięłam się w garść, a ją wzięłam za rękę i zapewniłam, że wyjdziemy z tego.
- Dopiero będzie co opowiadać po powrocie do domu! - podtrzymywałam ją na duchu. - Po czymś takim Londyn to pestka.

Nie miałam pojęcia, skąd czerpię siły. I wtedy zobaczyłam, że czyjaś upierścieniona dłoń ściska moją wolną rękę. Ktoś dodawał otuchy mnie - elegancka młoda kobieta siedząca za przejściem, żeński odpowiednik opanowanego biznesmena. Pewno zobaczyła strach malujący się w moich oczach.
- Wie pani - wyznała - teraz wszystkie problemy, które miałam przed startem, wydają się takie błahe.

Urzekł mnie jej południowy akcent, silny zapach perfum, krzepiący uścisk dłoni. Byłam pewna, że nawet jeśli przeżyję wypadek, będę miała kilka złamanych palców od tej jej troski.
- No jak, lepiej już pani? - pytała raz po raz.

W CIĄGU tych koszmarnych 20 minut targały mną różne uczucia. Znalazła się wśród nich i duma z zachowania pasażerów na pokładzie. Nikt nie wpadł w panikę. Nikt nie krzyczał. Kiedy tak sunęliśmy w podrygach w dół, zewsząd dochodziły mnie strzępki kojących rozmów.

Przypomniała mi się opowieść znajomego o tym, jaki cudowny dar jego umierający ojciec zostawił rodzinie. Umarł bardzo spokojnie, jak gdyby nie chciał, żeby śmierć wydała im się czymś przerażającym, bo przecież czeka ona każdego.

I nagle - tak! Wylądowaliśmy szczęśliwie. Czekali już na nas pracownicy linii lotniczych, żeby pomóc nam rozlokować się w innych samolotach. My jednak ociągaliśmy się z rozejściem. Rozmawialiśmy o tym, jakim darem jest życie, choćby najtrudniejsze.

Młody biznesmen użalał się, że nie miał kiedy kupić prezentu córeczkom. Jakaś starsza pani zaproponowała, że odda mu bombonierkę kosztownych czekoladek obwiązanych piękną wstążką.
- I tak nie powinnam jeść słodyczy - powiedziała.

Moja elegancka sąsiadka wyjęła telefon komórkowy i oferowała skorzystanie z niego wszystkim, którzy mieli ochotę usłyszeć kojący głos kogoś bliskiego.

Owszem, chciałam zatelefonować. Mój mąż Bili czekał na mnie w Vermont. Przedtem narzekał, że prawie mnie nie będzie widział, bo wybieram się dalej w trasę promującą książkę. Chciałam mu zrobić niespodziankę i przyjechać kilka godzin wcześniej. Teraz pragnełam go tylko zawiadomić, że u mnie wszystko w porządku i że jestem w drodze.

Kiedy nadszedł czas mojego lotu i wywołano moje nazwisko, omal się nie rozpłakałam, że muszę się żegnać z ludźmi, z którymi połączyło mnie tak mocne, choć krótkie przeżycie.

OD TEJ PORY, kiedy idąc po twardej ziemi, słyszę nad głową samolot, patrzę inaczej w górę na ten mały lśniący kawałek żelastwa. Wspominam pasażerów z tamtego nieszczęsnego, a zarazem szczęśliwego rejsu. Chciałabym im podziękować za dobroć, której doświadczyłam i której byłam świadkiem. Mam wobec nich dług do spłacenia.

Ale gdy przypominam sobie panią, która ściskała mnie za rękę, kiedy ja trzymałam dłoń licealistki, uderza mnie - jak grom z jasnego nieba - myśl, że nie chodzi o to, by odpłacić za dobroć, tylko by przekazywać ją dalej.






Tekst: JULIA ALVAREZ
Tłumaczenie: ANNA KOŁYSZKO
Reader's Digest 1999


  • /spojrzenia/715-ylko-posuchaj
  • /spojrzenia/713-elegancja-wybaczania