Gdybym był młodszy, dziewczyno


Przez długi czas byłem zawsze i wszędzie najmłodszy. No i w końcu się do tego przyzwyczaiłem. Byłem najmłodszy w gimnazjum, tak że trzeba było wybrać mi w kuratorium "veniam etatis", to jest takie zaświadczenie, że w ogóle mogę chodzić do klasy, w której byłem. Na uniwersytecie znowu byłem najmłodszy na każdym roku, a potem w pracy. Aż przyszedł dzień, kiedy spostrzegłem, że nie jestem już najmłodszy jak okiem sięgać, a teraz zdarza się często gęsto, że jestem najstarszy tam, gdzie jestem. Zrazu trudno mi było przyzwyczaić się, ale człowiek w końcu do wszystkiego się przyzwyczaja - jak mawia pewien mój znajomy mieszkający na południu - nawet do palm kokosowych na cmentarzu. Wprawdzie zdarza się jeszcze czasem, że spojrzawszy nagle w lustro tam, gdzie się go wcale nie spodziewałem, bywam przez ułamek sekundy szczerze zaskoczony widokiem siwawego starszego pana, który mi kogoś znajomego przypomina, ale to już moja osobista sprawa. Człowiek jest zawsze zaskoczony, kiedy mu pokażą, jak naprawdę wygląda, albo kiedy usłyszy swój własny głos nagrany na magnetofonie. Każdemu się wydaje, że mówi po prostu, zwyczajnie, a tu nagle z pudełka rozlega się mowa egzaltowana, nienaturalna, okropna. Dlatego nagłe zobaczenie siebie albo usłyszenie bez uprzedzenia sprawia na ogół bardzo przykre wrażenie. Można z tego wnioskować, że człowiek ma o sobie znacznie lepsze wyobrażenie, niż jest w rzeczywistości. Dotyczy to przede wszystkim mężczyzn, bo kobiety są z góry o wiele bardziej krytycznie nastawione do swego wyglądu, co sprawia, że kiedy nagle zobaczą się w jakimś nieoczekiwanym lustrze, są na ogół mile i przyjemnie rozczarowane. Jestem skłonny przypuszczać, że podejrzewają zawsze najgorsze i dlatego znajdują w zwierciadle nie szydercę i wroga, lecz pochlebcę i przyjaciela.

- Kiedy traci się młodość, traci się wszystko - powiedziała do mnie z melancholią pewna pani, myśląc oczywiście o sobie. Wyglądała tak ładnie i podobała mi się tak bardzo, że życzyłem sobie, żeby rzeczywiście wszystko straciła; podziwiałem ją przez wiele jeszcze lat, chodziła po świecie piękna, ale bardzo smutna, gdyż myślała tylko o tym, że nie jest już młoda. A szkoda!

Powiadają, że ma się tyle lat, na ile się wygląda, ale inna moja znajoma wybucha na to szatańskim śmiechem i oświadcza, że nie wygląd i samopoczucie decydują, lecz metryka i kalendarz. Toteż już dawno odzwyczaiła mnie od prawienia jej komplementów w rodzaju: "ładnie dziś wyglądasz". Nie wiem zresztą dobrze dlaczego, bo ładnie wyglądać można do późnej starości.

Nigdy też dobrze nie pojąłem, dlaczego ludzie ujmują sobie lat, dlaczego ich się wstydzą albo boją. Maurice Chevalier mawiał, że starzeć się nie jest wcale tak źle, jeśli zważyć, jaką się ma alternatywę...

Przed kilku laty towarzyszyłem komuś z rodziny w wizycie u okulisty. "A panu nic nie trzeba?" - zapytał mnie, kiedyśmy już zbierali się do odejścia. Byłem zawsze dumny z mojego wzroku, widziałem daleko i z bliska jak ryś, roześmiałem mu się w nos. Raz jeszcze mi się przyjrzał. "No to do widzenia za rok". Niewiele się pomylił. Teraz kiedy mam coś przeczytać, wyjmuję okulary albo sięgam po szkiełko. Jeszcze ciągle przechwalam się, że widzę na odległość jak żbik, ale już nie jestem taki pewny, że to się któregoś dnia też nie skończy. Powoli przestałem też dowierzać wszystkim tym opowiadaniom o czyimś dziadku czy pradziadku, którego nigdy nie bolały zęby, który nie miał ani jednego siwego włosa, który nigdy w życiu nie chorował i którego nie imały się kule. Każdy ma albo miał takiego dziadka i ja także jestem taki, i mój wnuk, kiedy będzie już 'umiał mówić, będzie też o mnie takie rzeczy opowiadał.

Teraz wszędzie, gdzie bywam, otoczony jestem młodszymi od siebie; czasami zdaję sobie sprawę, że trudno mi się z nimi w pełni porozumieć, bo pamiętam osoby, sprawy i rzeczy, których oni nie pamiętają, albo wiem o czymś, o czym oni nie wiedzą. Ale zaraz przychodzi mi na myśl, że może wiedzą coś, o czym ja nie mam pojęcia, a także, że poznają osoby, sprawy, rzeczy i zdarzenia, których ja już nie poznam. I tak to zadość się staje sprawiedliwości, która przez chwilę wydała mi się być naruszona. Ale wszystko jest równo wymierzone każdemu na tym najlepszym ze światów, a jeżeli nawet nie jest, to być powinno. Dopóki nikomu nie jest dane przeżyć życia więcej niż raz, wszystko jest w jak największym porządku.

Stary mit faustowski głosi, że kto by chciał po raz drugi przeżyć młodość, musiałby duszę sprzedać diabłu. Zawsze mnie niepomiernie dziwiło, dlaczego miałby uczynić to mężczyzna, a nie kobieta? We wszystkich starych i nowych mitach i przypowieściach kobiety sprzedają ciało, mężczyźni duszę. Czymże więc tłumaczyć, że sprzedawali duszę, by ocalić ciało? Czyż odwracając problem, nie należałoby dojść do wniosku, że przehandlowanie diabłu ciała miało ocalić duszę? Nawet z pobieżnego rozpatrzenia sprawy wynika, że Faust zrobił na swojej młodości znacznie gorszy interes niż Maria Magdalena na swojej starości.

W każdym razie ze mną żaden diabeł nie ubiłby najmniejszego interesu, bo bardzo długo byłem młody, a nawet najmłodszy, i uważam, że jeden raz zupełnie wystarczy. Nie miałbym żadnej ochoty powtarzać raz jeszcze tego samego. Człowiekowi dano cztery pory życia, tak jak przyrodzie cztery pory roku. Przechodzimy ze znaków zodiaku w znaki zodiaku równie nieuchronnie, jak wiosna albo jesień, i także mamy swoje ekwinoksy, kiedy dzień zrównuje się z nocą i kiedy wydaje się, że przeszłość i przyszłość przecięte są równo na pół conradowską smugą cienia.

Człowiek rośnie i rozwija się przez lat kilkanaście - starzeje się przez kilkadziesiąt. Gdzieś od dwudziestego piątego roku życia zaczyna ubywać mu szarych komórek w przerażającym rytmie trzydziestu tysięcy na dobę. Najgenialniejsze odkrycia matematyczne dokonane zostały przez ludzi nie mających lat dwudziestu. Sportowiec trzydziestoletni, a w niektórych dyscyplinach dwudziestopięcioletni, jest już "stary". Jeśli przeto przyjąć, że apogeum rozwoju fizycznego człowieka, czyli młodości, przypada z grubsza na dwudziesty piąty rok życia - to przy dzisiejszej przeciętnej długowieczności proces starzenia się trwa przez pół wieku, innymi słowy przez dwie trzecie życia statystycznego człowieka.

Toteż dawnymi czasy świadomość ludzka mniej więcej odpowiadała temu stanowi rzeczy: trzydziestoletni Asnyk pisał w słynnym wierszu: "...gdybym był młodszy, dziewczyno, gdybym był młodszy...". Moja babka założyła w trzydziestym roku życia czarną koronkę na jasne włosy i taką już ją pamiętam do końca jej długiego życia. Długa, spokojna, ukontentowana starość była celem i nagrodą za dobrą młodość. Kiedy przed paru laty byłem w Pekinie, zaprowadzono mnie do mało znanej, ale znakomitej restauracyjki. Kierownikiem jej był poprzedni właściciel, bajeczny kucharz, do którego wszyscy zwracali się z wielkim szacunkiem przez "czcigodny starcze Li". Czcigodny starzec Li nie miał nawet czterdziestu lat. Ale celem i nagrodą jego wspaniałego talentu było, że w młodym jeszcze wieku zarobił na tytuł starca.

Moje dzieci też chciałyby, żebym zapuścił długą, siwą brodę, ale chyba mam jeszcze na to czas, choć na pewno kiedyś to zrobię. Albowiem nic nie daje większego poczucia bezpieczeństwa, jak posiadanie dziadków i rodziców. Dopiero kiedy ich nie staje, odkrywamy nagle, że my sami znaleźliśmy się na pierwszej linii frontu. Czy nam się to podoba, czy nie, istnieje granica biologiczna każdego istnienia i dlatego czujemy się bezpieczniej, kiedy między nami a nią znajduje się jak najwięcej przodków. Starość jest zawsze czymś pomniejszającym dla tego, kto jest nią dotknięty; rekompensatę stanowi społeczny szacunek, jaką bywała, a gdzieniegdzie jest jeszcze, otaczana. W dzisiejszym świecie, pełnym podstarzałych młodzieńców i młodych starców, w świecie kultu młodości i pogardy dla życia, które schodzi już z zenitu, przychodzi czasami na myśl, że to nie młodość jest darem szatana, lecz starość.

 


 

 

MIROSŁAW ŻUŁAWSKI "Pisane nocą"

  • /spojrzenia/723-bycie-naprawd-dostrzeganym
  • /spojrzenia/721-posanie-dla-nadwraliwych