To moja wina

Jechałam samochodem w godzinie szczytu, gdy nagle kierowca przede mną gwałtownie zahamował. Na nieszczęście coś mi właśnie mignęło przed oczami i spojrzałam w dół, co to.


Bang!! Samochód z przodu wyszedł z tego bez szwanku, ale ja musiałam wydać na blacharza furę pieniędzy. Mówiłam wszystkim, że to wszystko przez kartkę, która wypadła zza klapki przeciwsłonecznej. Dopiero po wielu miesiącach dotarło do mnie, że to nie była wina kartki. To ja odwróciłam wzrok od jezdni podczas jazdy. Co więcej, prawdopodobnie trzymałam się za blisko jadącego przede mną samochodu.

Obwiniałam martwy przedmiot za własną lekkomyślność i błąd za kierownicą.

Zastanawiałam się, ile to razy zwalałam winę za spóźnienie na korki na drodze, zamiast przyznać, że powinnam była wyjechać wcześniej. Zdałam sobie sprawę, że żyłam, oskarżając wszystko i wszystkich tylko nie siebie. I nie jestem wyjątkiem. Nie znam nikogo, kto wchodząc spóźniony na spotkanie, nie usprawiedliwia się, że to nie jego wina, tylko...


I kiedy zaczęłam myśleć o tym, jak uporczywie zwalamy winę na innych, zdałam sobie sprawę z czegoś bardzo silnie zrośniętego z naszym społeczeństwem.

Znajdujemy usprawiedliwienia - przecież pijacy to żadne pijusy, ale ludzie cierpiący na chorobę alkoholową, kryminaliści to nie zwykłe rzezimieszki, ale po prostu ofiary zgubnego wpływu środowiska. Życiowi bankruci to ludzie upośledzeni, w pewnym sensie skazani na porażkę.

W polityce winę zawsze ponosi kto inny. Zauważyliście, że każdy nowy rząd, który nie dotrzymuje obietnic danych przed wyborami, usprawiedliwia się tym, że poprzednia władza zataiła w jak opłakanej sytuacji finansowej znajduje się kraj? "To nie nasza wina!".

Ma się wrażenie, że dziś już nikt nie jest niczemu winien. Zawsze to ktoś inny. Co gorsza, kiedy ludzie czują się skrzywdzeni - kiedy ten ktoś inny zrobi im coś złego - nie potrafią się z tym uporać i żyć dalej swoim życiem.

Chciałabym tu pochwalić doktor Laurę Schlessinger. Prowadzi ona na żywo radiową audycję z udziałem słuchaczy, która ma 18 milionów odbiorców. To prawdziwa moralizatorka. Nie warto szukać u niej współczucia, nie interesuje ją wysłuchiwanie żalów. Nie obchodzi ją nic a nic trudne dzieciństwo jej rozmówców. Jak sama mówi: "Nie udzielam rad. Prawię kazania, uczę i zrzędzę!". Jej recepta? "Nie mazgaj się, nie bądź takim samolubem i przestań traktować siebie jak ofiarę!".

Roń Russell to nauczyciel w dzielnicy Toronto, gdzie często dochodzi do starć pomiędzy gangami.

- Tych dzieciaków los nie rozpieszcza - mówi. - Alkoholizm, ojcowie, którzy rzucają rodzinę, awantury i bijatyki są na porządku dziennym. Jednak niektórzy się nie poddają i nie marnują swoich możliwości. Zdobywają wykształcenie, pozycję i nie uważają, że mogliby usprawiedliwiać niepowodzenia tym, że mieli trudne dzieciństwo.

Po chwili dodaje: - Często rodzice wtrącają się i biegną na ratunek swoim dzieciom. Pytam ich, jak zamierzają nauczyć je odpowiedzialności?

Żona Russella, Lee Ann, także nauczycielka, uważa podobnie.

- Miewałam do czynienia z rodzicami, którzy kłamali, żeby usprawiedliwić nieobecność albo spóźnienia swoich dzieci. Niektórzy odrabiali za nie lekcje. Sami to przyznali. A więc - jak i kiedy uczyć odpowiedzialności za własne czyny?

- Od małego - twierdzi Lee Ann. - Rodzice powinni zacząć od pozwolenia dzieciom, by dokonywały wyborów. Spytajmy, czy wolą włożyć niebieską czy żółtą piżamę. A potem nie pozwalajmy im zmieniać zdania. Warto wcześnie poznać smak ponoszenia konsekwencji swoich decyzji, by uczyć się na błędach i dokonywać lepszych wyborów w przyszłości.

Russell uważa, że zbyt często rodzice mówią dzieciom, co robić i jak myśleć. Potem nastolatki pytają kolegów, co robić, co myśleć. Nie potrafią brać za siebie odpowiedzialności.

Jednak nie powinniśmy zadręczać się, jeśli nie umiemy odmienić naszego życia z dnia na dzień.

- Świadomość nie prowadzi automatycznie do zmiany - mówi doktor Sheldon Shaul, psychiatra wykładający na uniwersytecie w Toronto - ale to początek brania na siebie odpowiedzialności. Zachowania mogą się zmieniać. Ludzie mogą się zmieniać.

To tak jak z moją nastoletnią córką. Rok temu zwalała swoje złe zachowanie na zaniżone poczucie własnej wartości. Potem stało się coś ciekawego. Z własnej woli zaczęła pomagać w szpitalu. Raz w tygodniu dostarcza tacki z posiłkami pacjentom po wylewach, amputacjach. Pomaga odpakować jedzenie i pokroić na kawałki. Jest miła i pogodna - chorzy ją lubią. Pracownicy szpitala mówią, że ma wrodzony dar.

A ona już nie narzeka na kompleks niższości. Trafiła na lekcję ważną dla nas wszystkich: Zdrowe poczucie własnej wartości nie należy nam się z urodzenia, trzeba na nie przynajmniej w części zapracować.

A jeśli nam go brakuje, to może czas coś z tym zrobić. Weźmy odpowiedzialność za to, by zasługiwać na własny szacunek. I na litość Boską, przestańmy się usprawiedliwiać.

Niedawno upadłam na mokrym chodniku i starłam kolano. Miałam buty na wysokich obcasach. Musiałam trzymać się z całych sił, by nie powiedzieć "to wszystko przez te wstrętne buty!", zamiast przyznać się, że niepotrzebie włożyłam szpilki.

Czas zaczynać więcej zdań od "właśnie zrobiłam coś najgłupszego w świecie...". Może naprawdę zaczniemy uczyć się na własnych błędach. Może nawet dorośniemy.


 

 

 

Tekst: LIBBY LUCAS
TŁUMACZENIE: MARIA WILIMEK
Przeglą Reader's Digest 2000

 

  • /spojrzenia/858-urzeczywistnij-marzenia
  • /spojrzenia/856-magiczne-kamyki