Dotknięcie pędzla

 

 

William lubił wszystko, co wiązało się z malowaniem na sztalugach. Uwielbiał ogromne gładkie arkusze papieru, chłodne pod dotykiem jego ręki. Lubił drewniane rączki pędzli, które były przedłużeniem jego dłoni. Uśmiech Williama wywoływały nawet kłujące pinezki, którymi przypinaliśmy papier do sztalug; te same, które mogły go "ugryźć", gdyby niezbyt umiejętnie je odpiął. Włosy pędzli były równo przycięte, by łatwiej można było rozprowadzać farbę. Och, a farby! Żółcie jaskrawe jak cytryny, zielenie i czerwienie tętniące intensywnością. Inne dzieci z przedszkola również lubiły malować. Ale tej jesieni William malował każdego dnia, a czasem nawet kilka razy dziennie. Kreślił na kartce przecinające się linie i eksperymentował, ile farby może na nie nałożyć. Koncentrował się na tym, ile linii trzeba namalować, by pokryć całą stronę. Bywały takie dni, kiedy malował kilka kartek na pomarańczowo.
- Williamie, to jaskrawy kolor - powiedziałam. - Jak na ciebie wpływa?

(Nauczyłam się, by nie pytać go, co namalował.) William uśmiechnął się.

- Policz obrazki, które dzisiaj zrobiłeś - zachęciłam go.

- Cztery.

Zwinęliśmy je i przewiązaliśmy taśmą, by mógł zabrać je do domu.

Kiedy William mieszał zielenie i czerwienie, kolory brązowiały, robiły się równie brunatne jak jesienne drzewa za oknem. Czasami z jego obrazów wyłaniały się kształty - okręgi i prostokąty. Rozpoznawałam jakieś pudełka, trawę, kwiaty i samochody. Malował szybko, jakby ciągle brakowało mu czasu; jakby chciał zrobić coś naprawdę dobrze, powtarzając bez przerwy ten sam motyw, lub sprawdzić, ile kartek jest w stanie zamalować w jedno popołudnie.

Raz w miesiącu musiałam odwiedzać rodzinę każdego ucznia. Doszłam do wniosku, że nie mogę dłużej czekać, by zobaczyć się z babcią Williama. Ponieważ chłopiec namalował tyle obrazów, byłam pewna, że Sally powiesiła je wszystkie na ścianach skromnego domku, w którym mieszkała razem z wnukiem. Był to stary młyn, bardzo ubogo umeblowany. A teraz Sally mogła powiesić na ścianach oryginalne dzieła sztuki.

Zaparkowałam przed domem i podeszłam do drzwi, zastanawiając się, które obrazki zostały wyróżnione. Weszłam z zimowego chłodu do niewiele cieplejszego pomieszczenia i rozejrzałam się. Nigdzie nie było rysunków Williama, a ściany były tak samo nagie i brudne jak zawsze. I nagle je zobaczyłam - stertę obrazków, które chłopiec skończył malować właśnie tego dnia. Powoli dopalały się w kominku i mogłam dostrzec już tylko ich brzegi. Sztuka Williama dokonała czegoś naprawdę ważnego: rozpaliła ogień. Była tak potrzebną iskierką, dzięki której płomienie ogrzewały ten pokój.

Pomimo szoku uśmiechnęłam się promiennie do Williama i jego babci. Zrozumiałam. Jak mogłam oczekiwać, że zobaczę obrazy na ścianach, gdy oni tak bardzo potrzebowali ciepła? Przez resztę roku szkolnego William mógł malować tyle, ile tylko zapragnął. Każdego dnia zabierał do domu plik swoich prac i niepotrzebne gazety. Sztuka nadal mogła rozpalać ogień.




Balsam dla duszy nauczyciela

  • /spojrzenia/860-sztuka-pochway
  • /spojrzenia/858-urzeczywistnij-marzenia