Ludzie z pasją są silniejsi

 

Przed czternastu laty, kiedy po raz drugi stanęłam na rozstajnych drogach swojego życia postanowiłam dać sobie chwilę do namysłu, podleczyć swoje stargane nerwy gdzieś z dala od cywilizacji i zgiełku dnia codziennego. Mój synek miał wówczas siedem lat, ja dwadzieścia dziewięć. Wzięłam rozwód a zaraz po nim wczasy, które miały być mi wytchnieniem po tragicznych przeżyciach ostatnich miesięcy. Nie wiedziałam nic o miejscu, do którego jadę. I z pewnością nie przypuszczałam, że właśnie tam dostanę od losu coś znacznie ważniejszego niż zwykłe wytchnienie. Nie przypuszczałam, że zdobędę się na posiadanie pasji, która od tamtej pory miała zawsze umacniać mnie we wszystkich ciemnych i bezsensownych momentach mojego życia. Ludzie z pasją są silniejsi. Ja stałam się silniejsza. Rozmyślałam czasem nad tym, dlaczego właśnie w tym momencie życia dostałam od losu ten prezent, o którym marzyłam nieświadomie od dziecinnych lat. Ta dziwna miłość nieznanego pochodzenia do zwierząt, a w szczególności do psów i koni tkwiła we mnie głęboko od zawsze. Jako mała dziewczynka nie zdawałam sobie sprawy z tego, że fantazje na temat kijka trzymanego w ręku podczas spaceru z rodzicami po lesie jak o szyi rumaka, na którym właśnie siedzę, albo nagłe uwielbienie gniadego konika na biegunach, którego dosiadłam w czyimś pokoiku dziecinnym, to marzenia. Nie miałam też pojęcia o tym, że marzenia mogą się spełniać, bo moje się nie spełniały.

Najszczęśliwsze chwile dzieciństwa spędziłam razem z mamą podczas wakacji na wsi u dziadków. W starym domu z gankiem nie było wiele miejsca, ale my dostawałyśmy do swojej dyspozycji oddzielny pokój, w którym stało jedno wielkie łóżko, pełne prawdziwych pierzyn. Musiałyśmy się w nim zmieścić obie. Jednak każdego niemal ranka, gdy mama smacznie jeszcze spała, ja budziłam się o świcie i wymykałam w pidżamie na podwórko i do stajni, przywitać się ze wszystkimi zwierzętami. W stajni stały dwie krowy i klacz ze źrebięciem. Wsypywałam koniom ziarno do wielkiego kamiennego żłoba i przykucałam obok, przyglądając się jak jedzą. Obchodziłam też klatki z królikami i budę z psem, któremu skołtunione futro wyczesywałam własnymi palcami. Gdy wracałam próbując swoje brudne stopy wsunąć niepostrzeżenie pod pierzynę, dostawałam burę za swoje "głupie" pomysły. Myślę, że to już wtedy świat zwierząt wydawał mi się lepszy i bardziej zrozumiały, niż świat ludzi.

Gdy wyszłam za mąż stałam się poważną kobietą z dzieckiem i mimo, że zamieszkałam niedaleko sopockiego hipodromu, nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby tam pójść. Zajmowała mnie szkoła, chłopcy, matura aż wreszcie macierzyństwo. Dopiero kiedy mój synek dorósł do wieku przedszkolnego pomyślałam, że mogłabym pokazać mu konie. Może miał w sobie taką samą pasję, którą należało odkryć? Może dzięki niemu i ja mogłabym być bliżej tych zwierząt? Jednak na wzmiankę o tym mój mąż z miną mędrca kreślił duże kółka na czole. Miałam prawie trzydzieści lat i chyba uznałam w końcu, że może ma rację, że jestem za stara. Zrezygnowałam.

A teraz wszystko było już możliwe. Byłam wolna, bez zobowiązań i obciążeń, a jedynymi barierami w moim nowym życiu były te, które budowałam sobie sama we własnej głowie z własnej przeszłości. Od momentu jednak, kiedy wysiadłam z autobusu i dojrzałam lonżowniki, padoki, boksy a w nich konie, zapomniałam o koszmarnych snach, lękach i o ogólnej apatii. Stadnina przy ośrodku stała się dla mnie najważniejszym miejscem. Tu z entuzjazmem przybiegałam z samego rana i wokół niej krążyłam do wieczora. Okazało się to dla mnie błogosławieństwem, ponieważ oprócz koni nie było w mojej głowie już nic. Wszystkie dramatyczne przeżycia ostatnich miesięcy straciły nagle swoją moc i stały się przeszłością. Byłam tylko ja i kolejne etapy nauki.

Jazdę na lonży miałam codziennie o dziesiątej. Trwała przez pierwszy tydzień zaledwie piętnaście minut, ale dostarczała mi nieznanych dotąd przeżyć i była dość forsowna. Uczyłam się wsiadać na konia, siedzieć w siodle i anglezować. Wszystko było trudne, ale na tyle pasjonujące, że nie przeszkadzało mi nawet to, że jestem jedną z niewielu dorosłych osób uczących się. Każdego dnia pokonywałam opór swojego ciała i swoje lęki. Konie były dla mnie dotąd nieznanymi, wielkimi stworzeniami, o których słyszałam, że mogą ugryźć, kopnąć albo stratować. Jednak im bardziej się im przyglądałam, im częściej dotykałam i wsiadałam na nie, tym większa fascynacja rosła we mnie. Śniły mi się w nocy, rozmyślałam o nich w ciągu dnia i starałam się zrozumieć ich zachowania i usposobienia. Robiłam im piękne zdjęcia, gdy pasły się na pastwisku i podglądałam je godzinami, jak się wzajemnie do siebie odnoszą.

Codziennie o godzinie trzynastej zaczynała się przerwa, więc zwykle szłam wykąpać się nad jezioro. Pływałam i opalałam się. Na czternastą przygotowany był obiad, a ja z ciekawością dziecka zasiadałam do stołu zgadując menu. Po obiedzie odbywałam razem z synkiem godzinną drzemkę, a po niej każde z nas wracało w swe ulubione zakamarki. On przepadał gdzieś wśród drzew z kolegami z sąsiedniego domku, a ja siadałam na wzgórzu tuż przy dużym padoku, gdzie odbywały się lekcje dla bardziej zaawansowanych jeźdźców. Aż do późnego popołudnia podpatrywałam pracę koni i ludzi. Po osiemnastej, gdy jazdy dla wczasowiczów były już skończone odbywał się trening dziewcząt zatrudnionych do pomocy w stadninie. Dopiero wtedy można było podpatrzeć jak pięknie i zuchwale wyglądały! Siedziałam zapatrzona w ten pokaz aż do zachodu słońca. Gdy koniom zdejmowano już siodła i dostawały już swoją kolację wędrowałam ścieżką wzdłuż pastwiska ku wielkiemu przedstawieniu światła, jakie niemal codziennie odbywało się na tej części nieba. Czasem właśnie tam wypłakiwałam z siebie stare i nowe pokłady żalu, który uwierał jeszcze moją pamięć. Wieczory po zachodzie słońca spędzałam z moim synkiem czytając mu książki. Uwielbiał gdy kładliśmy się na drewnianym łóżku i skupieni nad tekstem wtapialiśmy się w nasz nowy spokój.

Tak mijały dni. Niepostrzeżenie, szybko. Codziennie uczyłam się czegoś nowego, albo zawzięcie poprawiałam to, czego moje ciało nie chciało zaakceptować. Pewnego dnia instruktor zrobił nam przed pierwszą samodzielną jazdą wyjątkową lekcję. Miał to być praktyczny pokaz czyszczenia, siodłania i kiełznania konia. Przedtem jednak postanowił zapoznać nas z jego budową. Jako model posłużył mu jego ulubiony wałach o imieniu Poker. Dowiedzieliśmy się gdzie znajduje się końska łopatka, koński łokieć i nadgarstek. Słuchaliśmy w zdziwieniu, ponieważ niemal każdy z nas miał inne wyobrażenie na ten temat. Na koniec instruktor zaczął opowiadać o uzębieniu. Stojąc przodem do nas nie mógł widzieć Pokera z obnażonym po same dziąsła zębami, podniesionym łbem, sprawiającego wrażenie jakby uśmiechał się do nas "od ucha do ucha". Byliśmy szczerze ubawieni. Po chwili wielki kary wałach jak zawstydzone dziecko opuścił nisko głowę, a ręka instruktora może od niechcenia zatopiła się w jego gęstej ciemnej grzywie. Tak oto koń i człowiek pokazali jak można się ze sobą bawić i porozumiewać bez słów i zbędnych gestów. Byłam zafascynowana obojgiem.

Następnego dnia po raz pierwszy miałam dosiąść konia samodzielnie poza lonżą. W przydziale dostałam Szarfę - osiemnastoletnią klacz, która miała kłopoty z krążeniem i gdy stała chwilę bez ruchu zasypiała pod jeźdźcem. Trzeba było ją co jakieś parę sekund "stawiać do pionu". Podczas jazdy jednak była bardzo zdyscyplinowana i niezwykle cierpliwa. Wybaczała mi wszystkie błędy dosiadu i inne, których popełniłam z pewnością mnóstwo. Zachowywała stoicki spokój, gdy nieudolnie próbowałam ją popędzić do kłusa wykonując w siodle jakieś żabie podskoki. Ruszała w końcu wiedząc, że i tak będzie musiała zakłusować, choćby po to, abyśmy ten etap miały za sobą. Przeżyła pewnie już wiele takich lekcji i wypracowała sobie swój sposób na przetrwanie.

Kolejne etapy mojej nauki to kolejne konie. Nie znałam wszystkich dobrze, ale miałam mnóstwo entuzjazmu i byłam bardziej zawzięta od nich. Jeździłam na Cenie - siwej klaczy, która była na wpół ślepa i ciągle zdenerwowana, nie czując się zbyt pewnie z niedoświadczonym jeźdźcem na grzbiecie. Na niej to właśnie zaliczyłam swój pierwszy niekontrolowany galop, gdy spłoszyła się i popędziła przed siebie. Udało mi się wówczas nie spaść, ale nieprzyjemne wspomnienie strachu pozostało mi w pamięci. Jeździłam też na Retoryce, która była przysadzista i silna i nie wykazywała żadnych objawów zainteresowania otoczeniem. Jej uszy niemal nieruchome, pozwalały wierzyć, że nic nie jest w stanie jej zdenerwować. Była niemal doskonała, ale jak każde stworzenie miała swoją słabość, a w jej przypadku była nią skłonność do kopania innych koni. Z tego właśnie powodu w szeregu chodziła jako ostatnia.

Wreszcie ostatniego dnia dosiadłam Wichurę. Była to gniada, piękna klacz rasy wielkopolskiej. Miała już swoje lata i niezwykle przyjazne usposobienie. Opanowana i cierpliwa pozwalała się bez sprzeciwu czyścić, kiełznać i siodłać. Przy tym od razu widać było, że została wspaniale ujeżdżona. Potrafiła czytać w myślach jeźdźca i wykonywać jego polecenia nawet wtedy, gdy sam nie wiedział, czego chciał. Zakochałam się w niej tak bardzo, że odtąd gdy każdego lata wracałam w to miejsce dosiadałam tylko ją. Wichura niemal co roku miała przy sobie źrebaka i to ona była matką najwspanialszych koni, z których słynęła stadnina. Jej źrebaki dorastały i w większości przypadków były sprzedawane. Jednak jeden z nich został na stałe w stadninie. Na imię miał Wezyr i wdał się wyglądem i posturą w swojego ojca dziedzicząc po nim karą maść. Po matce zostało mu tylko na czole białe serduszko i spokojne, przyjazne usposobienie. Wezyr był piękny i miał ochotę biegać. Skakał przez przeszkody również z wielkim zapałem. Przez długi czas miał tylko jedną kochającą go gorąco opiekunkę i to z pewnością sprawiło, że jak jego matka był jednym z lepiej ujeżdżonych koni w stadninie. Opiekunka jednak kiedyś odeszła i Wezyr został wraz ze swoim przyrodnim bratem, Hektorem zaprzęgnięty do wozu obwożącego wczasowiczów po okolicznych leśnych ścieżkach. Potem, ze względu na swoje łagodne usposobienie był wykorzystywany przede wszystkim do pracy na lonży.

Po powrocie z moich pierwszych wczasów zaczęłam szukać odpowiedniego miejsca, gdzie mogłabym dalej uczyć się jeździć. Pokochałam konie i nie mogłam już wyrzec się kontaktu z nimi. Nie musiałam szukać daleko. Zupełnie przypadkowo trafiłam na miejsce wprost wymarzone. W samym środku miasta, blisko i tak, jakby zupełnie poza miastem. Stajnia, padok, kryta ujeżdżalnia i sporo koni do wyboru. Zapisałam się na miesiąc z góry, potem na następny i jeszcze jeden. Nie zważając na pogodę i na trudne charaktery koni, które tam pracowały trwałam w swoim uporze i jeździłam tam co sobotę rano. Konie były "popaprane" jak to określił jeden z instruktorów. Zapewne zakupione od różnych ludzi, miały swoją przeszłość i sądząc po ich zachowaniach niejednokrotnie bolesną. Każdy z nich pokazywał swoje "narowy", które trzeba było zaakceptować i nauczyć się z nimi obchodzić. I tak smukły kasztanek Ildefons nie lubił, gdy dotykało się jego uszu. Próbował natychmiast położyć się na grzbiecie, mogąc przygnieść swoim ciałem człowieka. Zakładanie mu ogłowia było więc niezwykle ryzykowne i wymagało zarówno odwagi jak i sprytu. Kasta - gniada, kanciasta kobyła najwyraźniej uwielbiała kopać i gryźć bo gdy tylko podszedł do niej ktoś nieostrożny narażał się na atak z jej strony. Był tam też koń o imieniu Sen. Niski, przysadzisty, miał silne nogi i masywną szyję. Z pewnością nie był piękny pod siodłem, ale za to miał swój niepowtarzalny charakter. W jakichś sposób uodpornił się na okładanie palcatem i żaden średnio czy nawet nieco lepiej jeżdżący człowiek nie był w stanie go uruchomić. Zwykle na podoku podchodził z jeźdźcem na grzbiecie pod rosnącego na środku drzewa i ze stoickim spokojem skubał z niego liście. Nie pomagało ani ściskanie łydkami, ani popychanie dosiadem ani uderzanie palcatem. Im bardziej pewny siebie był człowiek, tym więcej przekory okazywał mu Sen. Kiedyś sprowokował do wylewu prostackich wyzwisk pewnego pana, który przyszedł pojeździć ubrany w nieskazitelnie profesjonalny strój. Patrzyliśmy z podziwem jego eleganckie bryczesy i świecące się buty. Miała nawet własny palcat a dłonie chroniły specjalne rękawiczki z inicjałami. Instruktor jakby czytał w naszych myślach i przydzielił owemu panu Sna. Mieliśmy pojechać w krótki i spokojny teren do pobliskiego lasu. Sen jednak zamiast iść grzecznie w szeregu skręcił samowolnie w bok, wprost na świeżo zaorane pole. Tam postanowił wziąć błotną kąpiel i co postanowił to zrobił. Pan w eleganckich bryczesach niewiele miał do powiedzenia. Na szczęście zdążył odskoczyć i nie został wgnieciony w błoto. Jednak siodło nadawało się tylko do generalnego czyszczenia a duma człowieka do gruntownego przeglądu. Sen uczył zarozumialców pokory. W pierwszych minutach wyczuwał z kim ma do czynienia i na co może sobie pozwolić. Jazda na nim była więc dla każdego z nas najprawdziwszym sprawdzianem.

Ja jeździłam na różnych koniach i radziłam sobie z nimi dość dobrze. Okazało się, że mój upór i trudny charakter sprawdzał się tu niezawodnie. Już po niemal roku potrafiłam poradzić sobie nie tylko ze Snem, ale i z innymi niepokornymi końmi. Spadałam z nich wielokrotnie na różne części ciała, ale zawsze podnosiłam się szybko i wsiadałam ponownie. Kiedyś nawet zrobiłam salto przez szyję konia i stanęłam przed nim na własnych nogach w kałuży, w którą za nic nie chciał wdepnąć. Koń miał na imię Handikap ale wszyscy nazywaliśmy go "trzecie piętro" ze względu na swoje sto siedemdziesiąt kilka centymetrów w kłębie. Zrobienie takiego salta możliwe więc było tylko z jego grzbietu. Jednak mimo swojej niechęci do pokonywania wody Handikap był ogólnie lubianym wałachem, ponieważ był największym łasuchem i pieszczochem w stajni. Podczas czyszczenia obwąchiwał mnie dokładnie i wyciągał z kieszeni schowane na później marchewki, albo kostki cukru. Robił to tak delikatnie i z takim wdziękiem, że z czasem każdy z nas wiedząc o tej jego słabości specjalnie chował dla niego rożne smakołyki w różnych częściach garderoby. Handikap szperał ostrożnie po kieszeniach, załamaniach materiału, nawet podnosił sprytnie nogawki spodni. Starał się przy tym nie zrobić nikomu krzywdy i nie używał zębów do swoich przeszukiwań lecz nosa. Pewnie dlatego sprawiało to nam tyle przyjemności.

Moja przygoda z końmi miała jednak pewnego dnia swój nieprzewidziany tymczasowy kres. Pewnego majowego dnia jadąc swoim "maluchem" z pracy uległam wypadkowi. Jakiś młody, szarżujący po ulicy kierowca potrącił mnie przy wyprzedzaniu tak, że mój maluch owinął się swoją wątłą karoserią dookoła słupa trakcji elektrycznej. Ja zostałam zakleszczona w środku z połamanymi nogami i ze zmasakrowaną twarzą. Gdyby nie strażacy, którzy nadjechali szybciej niż karetka i rozcinając auto wydobyli mnie z wraku, wykrwawiłabym się na śmierć Dość szybko znalazłam się w szpitalu. I zostałam w nim na długo. Wtedy po raz drugi konie mnie uratowały. To marzenie o nich nie pozwoliło mi zatracić się w smutku i dodawały energii potrzebnej do walki z niesprawnością. Przykuta do szpitalnego łóżka przez wiele miesięcy wspominałam te cudowne chwile spędzone w siodle i marzyłam o tym, że jeszcze wszystko jest możliwe, na przekór temu, co mówili mi lekarze. Musiałam długo czekać aż postrzępione kości zaczną się zrastać. I zaczęły. A konie wciąż galopowały przez moją głowę całymi tabunami i każdy z osobna.

Po dwóch latach rehabilitacji rzuciłam kule, ale chodziłam jeszcze z metalową szyną w nodze. I wtedy wsiadłam po raz pierwszy na konia. Nie planowałam tego, jednak nie mogłam się powstrzymać, gdy podczas letniego weekendu spędzanego u znajomych zobaczyłam osiodłane konie. Okazało się, że podczas jazdy zupełnie nie przeszkadza mi moja nie zginająca się do końca noga! Pogalopowałam więc drogą przed siebie... i tak zaczęło się od nowa. I trwa! I trwać będzie!




  • /spojrzenia/869-rozdaj-swoj-talent
  • /spojrzenia/867-na-brzegu-rzeki