Ciechocińskie refleksje (2)

  

  

Zabiegi, rehabilitacja, nordic walking

 

Następnego dnia rano zaczęły się pierwsze zabiegi. Poprosiłem pielęgniarkę, by tak nam rozpisała ćwiczenia, bym mógł pogodzić zabiegi Hani ze swoimi. Wszędzie bowiem musiałem ją zawieźć, czasami poczekać. Często bywało tak, że zabierałem Hanię na swoje i ona wtedy czekała na mnie.

Hania miała zalecone 4 rodzaje zabiegów, z których najważnieszym była codzienna gimnastyka indywidualna, prowadzona najczęściej przez pana Adama, bardzo rozmownego pana. Oboje bardzo lubiliśmy tego sympatycznego, młodego człowieka. Czasami zmieniała go pani Karolinka, urocza dziewczyna o prześlicznych, niebieskich oczach, czego nie można było nie zauważyć, a co za tym idzie - o tym jej nie powiedzieć.

Codziennym zabiegiem Hani była także wirówka kończyn górnych, czyli po prostu rąk, którą prowadziły na zmianę różne panie.

Każdego dnia jeździliśmy na fizykoterapię, gdzie królowała urocza pani Grażynka. Z tą słoneczną dziewczyną przeprowadziłem niejedną dowcipną i sympatyczną wymianę uwag i myśli. Pani Grażyna obiecała mi solennie, że gdy tylko będzie miała okazję (nie ma w domu komputera, więc zrobi to u siostry), to odwiedzi moją stronkę. - Obejrzę i gdy mi się będzie podobała to powiem siostrze: znam faceta! - zaznaczyła któregoś dnia, gdy się z nią przekomarzałem.

Pani Grażynka - w przypadku Hani - odpowiedzialna była za solux i magnetronik. Solux - codziennie, ten drugi zabieg co drugi dzień. Zawsze w miłej i sympatycznej atmosferze, którą roztaczała wokół siebie ta wspaniała, niezwykła dziewczyna (czytaj: kobieta).

Ja miałem trochę więcej zabiegów. Podstawowym był codzienny basen, a w nim ćwiczenia - niektóre dość intensywne. Najczęściej prowadziła je sympatyczna, pochodząca z Poznania, pani Kasia. Któregoś dnia przyznała mi się, że uwielbia łowić ryby, a nauczył ją tego jej chłopak.

Codziennie też schodziłem na masaż podwodny, a masowała mnie, niestety tylko wężem i wodnym strumieniem miła, wiecznie zabiegana pani Grażynka (obrodziło we "Wrzosie" Grażynkami, o czym wspomnę jeszcze kiedyś).

Każdego dnia przez kilka minut mrożono mi kręgosłup szyjny, w czym celował głównie Adam. Czasami zmieniała go koleżanka. Konstatowałem wtedy, że trzy minuty mrożenia, to za krótko, by się rozgrzać, bo ledwo usiadłem i zamieniłem dwa słowa, zaraz słyszałem, że mam się ubierać.

Co drugi dzień rano biegłem do pani Joli na kąpiel solankowo-węglową - zabieg dla mnie najbardziej ekscytujący. Dziesięciominutowy jego seans odbywał się bowiem w zupełnej nagości (żeby nie było wątpliwości - nagi pozostawał pacjent). Gdy przyszedłem na kąpiel pierwszego dnia, w pomieszczeniu były także dwie młodziutkie studentki. - Proszę zdjąć majteczki, muszę pana obejrzeć - rzekła pani Jola z rozbrajającą szczerością - a wy, dziewczyny, za zasłonkę - dodała. Cóż było robić, chcąc nie chcąc musiałem się rozebrać i tak jak stałem, wejść na 10 minut do wanny. I tak było co drugi dzień. Bywało, że pani Jola wchodziła na chwilę, by zobaczyć, czy w tej wannie nie usnąłem, ale jak można było spać, gdy za kotarą krzątała się miła i ładna kobieta?

Ostatnim moim zabiegiem była jonoforeza (u Grażynki!). Co drugi dzień zakładała mi na plecy specjalne ssawki, przy pomocy których "igłowała" okolice mojego kręgosłupa szyjnego - Jak by się coś działo, proszę wołać, panie Marku - mówiła, akcentując szczególnie ostatnią frazę swej wypowiedzi. Pani Grażynka do wszystkich pacjentów mówiła właśnie w ten sposób (po imieniu), co sprawiało im (nam) niekłamaną radość.

Wszystkie zabiegi odbywały się w czystych, zadbanych pomieszczeniach. Zajęcia prowadzili bardzo dobrze przygotowani, instruktorzy i fizjoterapeuci. Wszyscy byli bardzo mili, mimo ciężkiej pracy, zawsze uśmiechnięci i serdeczni w stosunku do kuracjuszy. Ciepło ich wszystkich wspominamy, i bardzo, bardzo serdecznie pozdrawiamy.

A ja miałem jeszcze dodatkowe zajęcia, które zadałem sobie sam. To mój ulubiony nordic walking, czyli spacer, a raczej marsz z kijkami. Wstawałem codziennie o 5.45 i już o szóstej chodziłem. To była godzina tylko dla mnie. Hania jeszcze spała, mogłem więc bez przeszkód maszerować. Nie ma chyba w Ciechocinku ani jednej uliczki, którą bym nie przeszedł. Najczęściej jednak chodziłem na tężnie, o tej porze jeszcze bezpłatne. Czasami spotykałem na swej trasie takich jak ja rannych ptaszków, były to jednak pojedyńcze osoby.

Przez cały okres pobytu w sanatorium przeszedłem prawie 80 kilometrów, a zajęło mi to 15 godzin i 45 minut. Miałem tylko dwa dni niemarszowe, w czym przeszkodził mi padający o tej porze deszcz. Ostatni marsz odbyłem raniutko w dzień wyjazdu, a na pożegnianie poszedłem na tężnie, by ostatni raz pooddychać tamtejszym, niepowtarzalnym mikroklimatem. Codzienne spacery tak weszły mi w krew, iż po przyjeździe do Poznania nadal je, jak kiedyś, kontynuuję. To jedyna godzina w ciągu dnia, którą mam tylko i wyłącznie dla siebie. Do tej pory przeszedłem już prawie 146 godzin i mam za sobą ponad 725 kilometrów! Gdyby nie choroba Hani, byłoby tego znacznie, znacznie więcej.

 

Maj 2008

  • /wasnym-gosem/185-jak-dziki-przypadkowi-nie-zostaem-tumaczem-honorowym