PROZA - Młyn nad rzeką

 

 

Stał tam od zawsze, w każdym razie od bardzo dawna. Wysoki, murowany, z płaskim dachem i mnóstwem okien, które z dala błyszczały w słońcu. "W środku królowały tajemnicze maszyny, walce i śrutowniki, poruszane młyńskim kołem, które w ruch wprawiała woda. Pachniało zbożem i mąka. W specjalnych skrzyniach piętrzyło się zboże, w innych przechowywano mąkę, śrutę i otręby. Do wnętrza prowadziła rampa, przed którą zatrzymywaty się chłopskie furmanki z workami zboża na przemiał. Parskały konie, słychać było głośne rozmowy, pokrzykiwania, nad wszystkim dominował jednaj charakterystyczny terkot młyna. Na przednówku panowała cisza, młyn rzadko był uruchamiany, za to po żniwach pracował bez wytchnienia i nawet w nocy nucił swą monotonną melodię.

Do młyna przytulił się dom młynarza, obszerny i wygodny, z dużą kuchnią, czterema pokojami, altanką i przepastną sienią. W kuchni najważniejszy był piec, w którym paliło się drewnem, by upiec wspaniały chleb i ugotować posiłki. Rozpalona płyta dawała przyjemne ciepło, zawsze stał na niej czajnik z gorącą wodą i zapraszał na herbatę. Z kuchni można było przejść małym korytarzykiem do młyna i często z tego przejścia korzystał młynarz, czyli mój dziadek. Przychodził cały umączony, nawet krzaczaste brwi miał białe, siadał przy stole i z wielkim apetytem zjadał talerz gorącej zupy mlecznej. Zapalał papierosa i po chwili ruszał do pracy.

W kuchni królowała babcia. Przypominała biblijną dzielną niewiastę, zawsze czymś zajęta, zabiegana i zapracowana. Nie pamiętam, by kiedyś usiadła, tak po prostu, zwyczajnie, dla siebie. Wychowała pięcioro dzieci, które już wtedy były dorosłe. Wychowała także mnie, swoją wnuczkę, której co rano zaplatała warkocze. Była pięknym człowiekiem i jak wielu takich - niedocenianym. Wierzę, że zarządza teraz niebiańskim młynem i tęskni do tamtych przebiśniegów, których dzwoneczki słychać było w słoneczny, marcowy dzień pod oknem altany, w domu nad rzeką.

Dziadek, jak tyłko pamiętam, był zawsze siwy. Wydawał mi się takim prawdziwym dziadkiem, chociaż nie miał jeszcze pięćdziesiątki. Był raczej surowy, rzadko się uśmiechał i nie znosił sprzeciwu. Moja mama, moje ciotki i wujkowie czuli przed nim respekt, dla swojej wnuczki miał zawsze jednak w kieszeni cukierki lub czekoladę, którą zresztą sam bardzo lubił. Najbardziej śmieszyło mnie, gdy nogawki spodni spinał klamerkami od bielizny i tak uzbrojony wsiadał na rower, by załatwiać swoje młynarskie sprawy. Nie daj Boże, by się owe klamerki gdzieś zapodziały! Wieczorem spogłądał na barometr, pukał w jego szybkę i już wiedział, czy jutro kosić trawę, czy zastawiać haki na węgorze. Barometr, ten sam, wisi teraz w moim domu. Ilekroć na niego spojrzę, widzę dziadka, który niczym Wielki Metereolog przepowiada pogodę.

  • /wiersze-i-kwiaty/254-tarkowska-aleksandra/1115-proza-rzeka-i-most
  • /wiersze-i-kwiaty/254-tarkowska-aleksandra/1113-jaminy