Przystaję tu czasem

AUTOR TEKSTU: Jolanta Nowakowska

--------------------------------------------------------------------------------

 

Jest wiele takich miejsc, do których pędzi się
po wytchnienie, spokojną myśl albo kryjówkę
która nie jest w tym miejscu, ale w sobie.
Każdy ma takie zakątki. Moje rozrzucone są
wzdłuż i wszerz horyzontu, tam gdzie zaniesie
mnie moje auto albo wyobraźnia.

 

 

Przystaję tu czasem, w zatoczce uliczki wychodzącej z miasta. Gaszę silnik i radio, zapalam papierosa i słucham. Zwykle jest tu cicho i to właśnie chcę słyszeć, chociaż szelest poniewieranych przez wiatr liści, krzyk ptaków albo gęsty poszum lasów otaczających pobliską DOLINĘ nie zagraża ciszy, a nawet stanowi jej uroczy element. Widać stąd garbate, okalające DOLINĘ wzgórza, wrysowane ciemną, ciężką linią w niebo, które bez względu na pogodę i nasłonecznienie zawsze jest bliskie i przyjazne, jak dach namiotu, który wozi się ze sobą od lat.

Przystaję tu czasem, gdy noszę w sobie zamyślenie, gdy w zgiełku dnia gubię czas z uczuciem bezpowrotnej straty, gdy zrodzone w zapalczywości węzełki uczuć uwierają zbyt mocno, albo wtedy, gdy po prostu chcę się modlić. Tu tak łatwo to przychodzi. Ta sama MOC, w którą jest wyposażona DOLINA działa i tu w jej przedsionku. Nie wiem na czym ona polega, ale nie odczuwam chęci zgłębienia tego CUDU i pozostawiam sobie tą niewiedzę w sferze baśniowej strony rzeczywistości.

Przystaję tu czasem, bo tu czuję się jak na wysepce całego przepastnego dnia - wielkiej wody, przez którą muszę się przedzierać. Tu mogę zaczerpnąć oddechu, nabrać sił i wybrać właściwszy kierunek. Tu jest cicho, sucho i bezpiecznie. Trwa to parę chwil, nieraz dłużej. Aż pojmę spokój, który jest zawsze, tylko niekiedy poza zasięgiem, aż myśli w swoim strumieniu dotrą do miejsca, w którym ich bieg staje się płynny i jasny, aż względny stanie się czas. Nigdy nie wiem, czy uda mi się zaczerpnąć tego wszystkiego do pełna, czy tylko trochę, ale zawsze wynoszę stamtąd COŚ, co zapamiętuję i co jest pożywką na następne godziny lub dni. Dobrze jest wiedzieć, że takie miejsce jest dostępne, gdy tylko zechcę aby było i dobrze jest wiedzieć, że mogę tu wracać.

To takie banalne i zwykłe, że potrzebuję odosobnienia, że uciekam w ciemne kąty i tam prawie po omacku próbuję znaleźć w sobie jakąś nić, która doprowadziłaby mnie do rzeczywistości. To takie banalne w spojrzeniu świata, w jego utartych schematach i prawach, których bezwzględnie wymaga. Wtedy najbardziej czuję swoją odmienność - dar albo przekleństwo - że czuję się bosa idąc szorstkimi drogami przed siebie, wypalając się na swój własny sposób w tej drodze, po której inni spacerują spokojnie albo przebiegają ją bezboleśnie. Czasem udaje mi się być jak oni, wchodzić w stado i robić to, co do mnie należy, zakładać ubiory i twarze, w których mnie nie poznają, ale zawsze w końcu wracam do swojego zakątka, do siebie.

I kiedy już jestem bardzo zmęczona, rozczarowana albo głodna, kiedy jest mi już wszystko jedno jak zachowa się świat, wtedy jest przy mnie moja wierna przyjaciólka - SAMOTNOŚĆ która ma moją twarz, moje oczy i pisze moje wiersze. Kiedy się spotykamy to jest to ten rodzaj smutnej radości, do której się nie tęskni, ale która daje moc wybaczania sobie i światu wszystkich niedoskonałości.

Przystaję tu czasem, tak jak dziś i popatruję na wzgórza wokół DOLINY. Są pełne spokoju i trwałego piękna, zawsze dostępnego. Jest ze mną cała moja zakryta głębokim smutkiem MIŁOŚĆ i jakiś wiersz, który noszę w sobie od paru dni. Jest też tyle chaotycznych, zasupłanych we wspomnienia pragnień i moja stara, zziajana samotność. Przywiera do mnie jak zgoniony pies, dyszy mi w twarz znajomym oddechem i czeka. Nie wiem jeszcze czy zdołam ją oswoić, wybaczyć jej tą natarczywość, z którą do mnie lgnie, ale pozwalam jej być tu, obok mnie, siedzieć sobie na fotelu pasażera i sapać. Wiatr się wzmaga, pokapuje jesienny deszcz. Zakręcam nieco szybę i zamykam oczy. Czuję pod powiekami zmęczenie i nadchodzącą lekkimi falami obojętność. Przynosi ulgę i wytchnienie. Moszczę się w tym odczuciu jak w ciepłej pościeli i wchłaniam w siebie każdy paproch spokoju, który pojawia się w myśli. To jest to, po co tu przyjechałam. Modlitwa i cisza zachodzą na siebie jak dwie uzupełniające się klisze i już prawie zasypiam.

Nagle jakiś szelest na zewnątrz rozprasza i drażni. To przechodzień zagląda przez szybę i odchodzi speszony, gdy prostuję się w fotelu. To rzeczywistość wzywa do świata grubiańskim szturchnięciem.

Wracam. Zapalam silnik, włączam radio i jeszcze przez moment porządkuję w myśli mapę spraw, które mam przed sobą. Trzymam się kurczowo ostatniej chwili, ale zdaję sobie sprawę, że właśnie minęła, jak wszystko, co się zdarza i głaszczę swoją samotność po szorstkim ryjku. Będzie ze mną na jakiś czas, tak jak miłość, tęsknota, jak nadzieja i wszystko, czym jestem i czym będę.

 

  • /biblioteka/47-opowiadania/1927-za-piec-pana-boga
  • /biblioteka/47-opowiadania/1851-czekanie-na-mio