Za piec Pana Boga

AUTOR TEKSTU: Jolanta Nowakowska

Przyszły z wieczora - cała struga wielkich i ciężkich płatów przeszłości. Spadały jeden po drugim, aż lepiła się od ich nadmiaru przeciążona pamięć. Małgorzata ułożyła się na tarasie, na wpół rozłożonym polowym łóżku i wodziła wzrokiem po horyzoncie. Zacierała się już granica między szczytami gór a niebem ciemniejącym dziś ponuro, bez jakichkolwiek poblasków słonecznych. Nie szumiał wiatr, nie dochodził też żaden inny hałas. Chłód był umiarkowany i do zniesienia.

Zamknęła oczy i skupiła się na tym, z czym od wielu miesięcy pragnęła się uporać. Przyjechała w to miejsce do wielkiej pracy, pragnąc w odosobnieniu doprowadzić obraz swojego kończącego się właśnie życia do takiego miejsca, z którego mogłaby mu przyjrzeć się bez poczucia żalu, od którego wibrujących ostrz, cała była już w strzępach. Czuła się ciężka i tłusta leżąc tak bez ruchu w tym łóżku, chociaż jej zapadające się w siebie ciało wcale tak nie wyglądało. Zamknęła oczy mocno przyciskając powieki, jakby broniła dostępu do głębi źrenic. Nie mogła jednak powstrzymać naporu chaotycznych myśli - krótkich, uporczywych impulsów drążących w umyśle długie, zawiłe korytarze. Ciągle próbowała je zdyscyplinować, zapanować nad ich biegiem, ale w końcu i tak rozłaziły się . Przywołała w pamięci dawną śmiałą wiarę w to, że to, co ma zostanie na zawsze. Teraz gorzko było bez niej. Twardy supeł rósł jej w gardle. Nie chciała żalu! Już zbyt wiele go z siebie wylała. Taki proces nie miał końca i kierunku.

Zapatrzyła się w gwieżdżące się powoli niebo nad sobą. Było takie jak zawsze - niezmienne. Z tamtej perspektywy nic, co ma jakieś znaczenie nie ma znaczenia. Nawet śmierć, z którą musiała się teraz oswoić, ani życie - dokończone czy też nie. Choroba wyłuszczyła z niej tyle smutnej mądrości. Miała trzydzieści trzy lata i poczucie niespełnienia. Jeszcze tydzień, może miesiąc zanim przyjdzie ból i niemoc. Pamiętała tak wyraźnie słowa lekarza, jego rozbiegany po blacie biurka wzrok i swój zastygający strach. Nie dostała szans. Złośliwość choroby okazała się wyjątkowa i nawet chemioterapia była już bezcelowa. Straciła tylko włosy, dawny blask oczu i czas, karmiąc się próżną nadzieją. Teraz była tu , bo dokonała już wyboru. Przestała być kobietą, żoną i matką zanim przestanie być człowiekiem.

Chłód tężał wokół . Sierpniowe cykady zaczęły swój śpiew. Przykryła się kocem po szyję i wsłuchiwała się w tą zapalczywą grę - taką samą od wieków. Przypominała sobie czas bez myśli o śmierci i bez świadomości, że jest zawsze tak blisko. Żal przyszedł nie wiadomo skąd i wdarł się pod koc. Dygotała. Zapragnęła jeszcze raz zobaczyć swoje maluchy, mamę, i Marka - jeszcze raz wtulić się w jego miękkie ciało. Wiedziała jednak, że to tylko chwila, która minie. Wiedziała, że są już drzwi, które na zawsze pozostaną zamknięte.

Szelest w zaroślach. To pewnie nocny zwierzak wyszedł na żer. Nie czuła senności ani głodu. Tylko ogarniający bezwład. Zaraz miała przyjść opiekunka, aby pomóc jej w niektórych zwykłych czynnościach. Otworzyła oczy w poczuciu, że marnuje czas, ale to taka irracjonalna myśl. Czas w procesie umierania ma zupełnie inne formy, w zależności od tego, jak daleko odchodzi się od świata lub do niego zbliża.

Pani Ania wchodząc do domku narobiła sporo hałasu. Małgorzata lubiła jej nie gasnący nigdy entuzjazm i zdawałoby się wieczną pogodę ducha. Lubiła patrzeć na nią gdy krząta się wokół z niesłabnącą energią jakby wykonywała zawsze najbardziej ulubione prace. Była jak opoka stabilnego, niczym nie zmąconego optymizmu. Dawała poczucie bezpieczeństwa i pewnego rodzaju spokoju. Może dlatego Małgorzata tak łagodnie znosiła jej obecność przy sobie, podczas gdy inni ludzie, nawet ci najbliżsi drażnili ją i przydawali bólu. Teraz, gdy jej świat już się zapadał i niewiele miał wspólnego ze zwykłym życiem polubiła samotność a nawet uzależniła się od niej. Jakikolwiek dopływ informacji z zewnątrz, lub czyjakolwiek obecność stały się nie do zniesienia. Analizowała ten stan w sobie ale żadną miarą nie potrafiła dokładnie podać przyczyny. Było ich zbyt wiele lub może zbyt chaotycznie je sobie przedstawiała. Na pewno jednak była nią sama choroba i jej zapowiedziany koniec, który miał być jednocześnie końcem wszystkiego, co znała.

Pani Ania szykowała wodę do mycia podśpiewując sobie przy tym cicho jakąś melodię, trzaskała szafkami wyjmując z nich ręczniki, aż wreszcie wpadła na taras oznajmiając, że wszystko gotowe. Spytała Małgorzatę delikatnie czy czuje się na siłach sama podejść do łóżka czy ma ją zanieść. Była wystarczająco duża i silna aby zrobić to bez większego wysiłku więc pilnie oczekiwała odpowiedzi. Małgorzata próbowała sama wstać. Jej słabe ramiona naprężyły się w nadmiernym wysiłku, ale uniosła na nich swoje lekkie ciało i stawiając kroki powoli i uważnie, jakby szła po linie dodreptała do łóżka. Siadanie było już znacznie trudniejsze i tu pomoc okazała się niezbędna . Wszystkie czynności, które ta kobieta musiała przy niej wykonać były przykre dla jej zawsze samodzielnej i niezależnej natury. Teraz musiała znaleźć w sobie sposób aby nie buntować się już przeciwko temu, z czym już nie mogła się zmagać. Musiała nauczyć się poddawać się mocnym i pewnym swoich umiejętności rękom pielęgniarki i zamykać w sobie wstyd i zażenowanie. Przychodziło to z czasem coraz łatwiej, gdy obojętność coraz częściej mościła sobie w niej wielkie wypłowiałe gniazda a ręce pani Ani stawały się bardziej znajome.

Leżąc już w swoim łóżku, umyta i nakarmiona, przygotowana do snu poczuła się osamotniona i rozżalona. Nie znosiła tych uczuć w sobie więc czym prędzej zawzięcie starała się z nimi uporać, ale tym razem brakowało jej sił. Im bardziej mobilizowała umysł do pozytywnej pracy, tym głębiej zanurzała się w odmęty żalu i rozgoryczenia. Z trudem budowany w sobie spokój przepadł gdzieś nagle. Zaczęła się więc modlić. Gorąco i z determinacją składając swe prośby do wszystkiego, co mogła nazwać Bogiem, Silą Wyższą lub Opatrznością. Modliła się po swojemu starając się zachować rozsądek i umiar w słowach, ale i tak czuła jak zaczyna łkać rozpaczliwie wpatrując się szeroko otwartymi oczyma w gęstniejącą ciemność.

Pani Ania spała w pokoiku obok, czujna jak zawsze i gotowa do natychmiastowej pomocy. Nie usłyszała jednak niczego, bo nie pojawiła się. Małgorzata czuła się coraz bardziej wyczerpana łkaniem i poczuciem bezsilności. Przypomniała sobie chwile, gdy jeszcze sprawna i pełna życia dowiedziała się o chorobie. Nie chciała wierzyć. Myślała, że takie rzeczy przytrafiają się innym. W ogóle nie przyjęła TEGO do wiadomości. Dopiero coraz częstsze omdlenia i coraz głębsza słabość odbierająca chęć do czegokolwiek zmusiła ją do refleksji. Sam akt uznania choroby za prawdziwą i realną nie był jeszcze tak heroiczny jak decyzja o zaniechaniu leczenia. Małgorzata analizowała powoli wszystkie etapy swojego "dojrzewania"- strach, głuchy bunt, potem znowu strach i zwątpienie. To było najgorsze. Wtedy już żegnała się z życiem kochając je jeszcze tak jak swoje dzieci, jak Marka i wszystko to, co wokół stanowiło jej świat. Jednak nie wierzyła do końca, jeszcze chwytała się złudnych nadziei. Powoli, w miarę jak choroba rozwijała się i drążyła jej ciało od wewnątrz coraz częściej powracała do myśli o odejściu. Pierwszym impulsem była zawsze racjonalna troska o dzieci i wszystko, czego ich pozbawi. Z tym najtrudniej było się pogodzić. W końcu jednak nauczyła siebie pokory wobec niezrozumiałych i autokratycznych praw, którym podlegała przecież nie tylko ona. Poddała się i uznała się za bezsilną. Dla dodania sobie ducha przypominała sama sobie, że maluchy mają dobrego człowieka za ojca i to było pociechą. Poza tym cokolwiek by się stało ona miała jeszcze jeden oręż, z którego coraz częściej korzystała - wiarę. Ta wiara właśnie koiła jej lęk, łagodziła ból przychodzący razem ze wspomnieniami i rosła w niej samoistnie. W końcu czuła się już prawie przygotowana i silna na tyle, aby zadecydować o sobie. Po długiej i wyczerpującej rozmowie z prowadzącym Małgorzatę lekarzem postanowili przerwać leczenie. Małgorzata nalegała, tłumaczyła swoje racje z pewnością dojrzałej, świadomej swojej sytuacji osoby i wygrała tą potyczkę z bezdusznymi schematami lekarskiej etyki. Zadecydowała i od tego momentu poczuła się silniejsza. Łatwiej było jej przekonać matkę i Marka o swoim wcześniejszym odejściu, pozostawieniu tej odrobiny czasu tylko sobie samej.

Cisza, jaka zaległa wokół niej i nagła senność po zażytych lekach przyniosły sen. Następny dzień rozpoczął się dokładnie tak samo jak poprzednie. Pani Ania już krzątała się po kuchni przygotowując śniadanie i porcje lekarstw. Z wielkim dobrodusznym uśmiechem wniosła wszystko do pokoju Małgorzaty i posadziła ją w łóżku tak aby mogła sama jeść. Przełykała mleczną papkę z trudem i bez łaknienia, zupełnie tak, jak czas przez który musiała jeszcze brnąć.

Lato już się kończyło i w domku robiło się coraz chłodniej. Leżenie na tarasie sprawiało coraz mniej przyjemności. Znikały gdzieś coraz częściej urokliwe obrazy strojnej w słoneczne światło przyrody. Zwłaszcza wtedy, gdy padał deszcz Małgorzata odczuwała ulgę. Nigdy nie miała romantycznej natury i nie lubiła zbyt długich jesiennych chwil melancholii. Pomyślała więc, że będzie łatwiej zostawić tą rzeczywistość taką mokrą, błotną i chłodną i wrócić DO DOMU, za piec Pana Boga.

  • /biblioteka/47-opowiadania/2673-duga-opowie-o-mioci
  • /biblioteka/47-opowiadania/1926-przystaj-tu-czasem