Pojedynek z lampartem

 

Zakrwawiony Paul sądził już, że bestia dała za wygraną, gdy w oknie mignęła wielka żółta kula

Autor: JOHN DYSON

O CZWARTEJ NAD RANEM Rosemarie Honman zerwała się z łóżka. Tę mieszkankę Victoria Falls w Zimbabwe obudziło ujadanie i odgłosy walki jej pięciu wielkich psów. Podeszła do tylnych drzwi, otworzyła je i krzyknęła, by się uspokoiły. Ponieważ nie ucichły, rzuciła, w ścianę ich kojca miską na wodę.

Trzy psy wybiegły same, czwartego wyciągnęła siłą. Piąty, Scruff, wydawał chrapliwe odgłosy i się nie ruszał, więc zostawiła go w spokoju. O świcie Scruff wyczołgał się; łapy i uszy miał pokrwawione. Mimo to z kojca wciąż dochodziły dziwne, niskie pomruki.

 

ROSEMARIE SZYBKO wezwała ogrodnika, który poświecił latarką w głąb ciemnego kojca. Para oczu jasnych jak rozżarzone węgle świeciła w mroku.

— Lampart! — krzyknęła Rosemarie.

Pobiegła do domu i zadzwoniła do sąsiada Fanie Pretoriusa, emerytowanego przewodnika safari i myśliwego. Ten chwycił strzelbę i wezwał przez telefon Stevena Zvinongozę, dowódcę strażników pobliskiego parku narodowego. Obaj błyskawicznie zjawili się w domu Rosemarie. Wiedzieli, że lampart w zasadzie nie atakuje ludzi, jednak zapędzony w róg i drażniony przez szczekające psy może czuć się zagrożony i zaatakować.

Stojąc przezornie w kuchennych drzwiach, mężczyźni rzucali kamieniami w odległy o 3 metry kojec. Lampart, mrucząc i warcząc, wyszedł i rzucił się w ich kierunku. Mężczyźni wskoczyli do środka i tuż przed jego nosem zatrzasnęli drzwi. Kot rzucił się na nie, uderzył w nie łapami, po czym opadł na ziemię i zniknął wśród drzew.

— Powinniśmy go zastrzelić, bo zaatakuje ludzi — stwierdził Pretorius.

Zvinongoza był innego zdania.

- Jeśli damy mu spokój, wróci do rezerwatu - powiedział.

W czasie, gdy obaj mężczyźni zastanawiali się, co robić, Rosemarie szybko obdzwoniła sąsiadów, by uprzedzić ich o niebezpieczeństwie.

Nie zadzwoniła tylko do Connollych, których ogromny ogród rozciągał się tuż za jej ogrodzeniem. Była przekonana, że wyjechali.

Jednak tego piątkowego ranka, 30 lipca 1998 roku, 45-letni Paul Connolly był w domu. Właśnie wrócił z samotnej wyprawy kajakiem rzeką Kongo. Najstarsza z jego czterech córek mieszkała w szkolnym internacie, dwie były już w szkole, a najmłodsza wyjechała z matką do dziadków w Belgii.


PAUL  CoNNOLLY  OTWORZYŁ  na oścież wszystkie drzwi w swym wielkim, krytym strzechą domu. Chciał wpuścić do wnętrza chłodne powietrze poranka.

Z wykształcenia prawnik, był jednym z pierwszych organizatorów spływów kajakowych dla turystów na rzece Zambezi w Zimbabwe. Teraz prowadził wyprawy turystów w głąb afrykańskiego lądu. Był silnym i energicznym mężczyzną. Przy blisko 180 cm wzrostu ważył 75 kg i miał doskonałą kondycję. Ubrany był jak zwykle w dżinsową koszulę, szorty i czapkę bejsbolową, którą nisko naciągał na czoło — spod daszka wyzierały jego ciemne brwi i opalona twarz.

Tuż po godzinie 9 rano siedział w swym biurze, w budynku obok domu, i popijał kawę z sąsiadką. Marilyn Ndlovu wstąpiła do niego z 3-letnią córeczką Violet. Nagle z ogrodu dobiegł ich krzyk gosposi. Paul skoczył na równe nogi i wybiegł na zewnątrz.

— Niech pan bierze strzelbę! Lampart, lampart! — darł się w niebogłosy ogrodnik.

- Gdzie?

Ogrodnik wskazał palcem tył domu. Paul dojrzał tam w cieniu dorodną, młodą lamparcicę. Kocica miała co najmniej 75 cm wysokości. Od czubka nosa do końca ogona liczyła jakieś 180 cm.

Paul codziennie biegał leśnymi duktami i często stawał twarzą w twarz z dzikimi zwierzętami. Zwykle biegł wtedy wprost na bestię, wrzeszcząc i wymachując rękami. Pewnego razu wystraszyj: nawet nacierającą lwicę. Kilka razy tylko szybkie nogi uratowały go przed atakującym bawołem, słoniem i guźcem.

Lamparcica sunęła nisko przy ziemi o jakieś 20 m od niego. Zatrzymała się przy oknach sypialni i do każdego zajrzała z zaciekawieniem. Paul odważnie ruszył w jej kierunku.

- Sio! - huknął silnym, zdecydowanym głosem. — Uciekaj stąd!

Na zalanym słońcem podwórzu człowiek i zwierzę wpatrywali się w siebie. Nagle jak żółta wielka kula lamparcica skoczyła na Paula.

Jak niewiarygodnie piękne jest to zwierzę — pomyślał, spinając się na przyjęcie uderzenia.

Potężnym skokiem zwierze rzuciło się w kierunku jego gardła. Na ucieczkę było za późno.

Paul uniósł lewe ramię i zasłonił twarz. Ostre zęby pokaleczyły mu dłoń i nadgarstek, ogromny ciężar spadł prosto na pierś. Obrócił się nieco, by zamortyzować uderzenie i uderzył, wyprostowując gwałtownie rękę.

Kły znów trafiły w nadgarstek. Lamparcica stanęła na tylnych łapach, pazury przednich śmigały w powietrzu. Odważny ogrodnik zaszedł ją od tyłu i z całej siły pociągnął za ogon.

Kątem oka Paul dostrzegł stojącą w pobliżu małą Violet.

— Zabierzcie dziecko! Uciekajcie! — krzyknął dziko.


GDY  MATKA  ZABRAŁA  Violet,  Paul poczuł przypływ wiary we własne siły. Zwierze ważyło jakieś 50 kg, wiec pokonanie go nie powinno być bardzo trudne. Dam sobie radę — pomyślał.

W tym momencie poślizgnął się na płytkach terakoty, którymi wyłożono podwórze. Człowiek i lampart zachwiali się i upadli bokiem, patrząc sobie w oczy.

Zęby kocicy wciąż były zaciśnięte na nadgarstku Paula. Uszy miała spuszczone, żółte ślepia błyszczały złowrogo. Z głębi jej brzucha dochodził głośny pomruk.

Przerażony ogrodnik uciekł do domu. Tymczasem Paul chwycił prawą ręką miękkie fałdy podgardla lamparcicy i ścisnął z całej siły, usiłując zmiażdżyć tchawice. Jednak kocica miała stalowe mięśnie i kipiała wściekłością. Nie był w stanie poradzić sobie jedną ręką.

Z wysiłkiem podniósł się na kolana i pochylony nad zwierzęciem zdołał wyrwać rękę z pyska kocicy. Teraz mógł obie dłonie zacisnąć na jej gardle.

Rozwścieczona wierzgała tylnymi łapami, kopała pochylonego nad nią mężczyznę. Pazury darły mu koszulę. Czując, że zwierzę za chwile rozpruje mu brzuch, Paul puścił ją i skoczył na równe nogi.

Miał tylko kilka kroków do drzwi. Ruszył powoli w ich stronę, wbijając wzrok w ślepia lamparcicy.

Znów zaatakowała. Ledwie zdążył zasłonić się prawym ramieniem. Kły wbiły się mu w nadgarstek. Odchylał się do tyłu, by zwierze pazurami nie dosięgło gardła i twarzy. Resztką sił okładał kocicę pięścią po nosie. Przymknęła ślepia i potrząsnęła łbem. Najwyraźniej bardzo ją zabolało.

Nagle uścisk kłów zelżał. Paul jednym susem wpadł do kuchni i zatrzasnął drzwi. Był bezpieczny.


RĘCE MIAŁ pokrwawione, ciało przeszywał straszliwy ból. Jednak musiał natychmiast oczyścić rany. Podchodząc do zlewu, spojrzał za okno.

Lamparcica ugięła tylne łapy, szykowała się do skoku. Podniosła łeb i gdy tylko zauważyła człowieka, rzuciła się na okno. W szybę uderzyła lewa łapa, potem łeb. Szkło pękło z hukiem, kot wylądował na zlewie. Rzucił się z pazurami do oczu mężczyzny.

Paul cofnął rękę, zacisnął ją w pięść i prawym sierpowym uderzył zwierzę w nos. Na moment kocica cofnęła się i znów zaatakowała.

Twarzą w twarz, człowiek i lampart okładali się jak bokserzy. Paul walił pięściami w pysk, jak w worek treningowy. Broczył krwią. Ciemne cędci na pysku zwierzęcia rozmazywały mu się przed oczami. Kocica starała się osłonić przed ciosami. Jej prawa łapa krwawiła. Oszołomiona, z trudem utrzymując równowagę na zlewie, próbowała wydostać się z narożnika.

Morderczy boks trwał 20 długich sekund. Paul czuł, że traci siły, ale zauważył, że zwierzę zaczyna się kulić. Walił więc szybciej i mocniej.

Kocica cofała się w kierunku parapetu okna. Mężczyzna pochylił się nad zlewem i zadał jej 'ostatni cios. Zwierzę wypadło na zewnątrz.


PAUL KRZYKNĄŁ do kobiet, by nie wychodziły z pokoju, w którym się schowały. Pobiegł do łazienki obmyć rany gorącą wodą. Nagle rozległy się dwa strzały. To dwaj mężczyźni z domu Rosemary — Fanie Pretorius i Steven Zvinongoza — usłyszeli krzyki i przybiegli z odsieczą.

Paul miał tak poszarpane ręce, że trzeba było założyć 37 szwów. Jednak wspomina to wydarzenie z filozoficznym spokojem.

— Tego typu sytuacje się zdarzają. To cena, którą płacimy za to, że możemy na co dzień cieszyć się pięknem Afryki.

Piękna skóra lamparcicy zdobi podłogę w korytarzu jego domu. 

 

JOHN DYSON

 

Źródło: Reader's Digest
Tłumaczenie: PIOTR ART

 


 

  • /biblioteka/47-opowiadania/3372-opowiadanie-6-dni-walki-o-ycie
  • /biblioteka/47-opowiadania/3365-on-zabi-nasze-dziecko