To wcześniej czy później do czlowieka wraca


Witaj Marku! I co ja, biedna, mogę odpowiedzieć na tak piękną kartkę, kwiaty, jakich od lat już nie dostałam, a przede wszystkim bardzo kochane i ciepłe słowa, które mnie rozmiękczają i rozbrajają... ? Dziękuję! Z serca dziękuję Ci za wiele wzruszeń, przemyśleń i... radości! I jak tu nie wspierać, choćby i dobrym słowem faceta, który robi coś nie tylko dla siebie, ale i dla innych?

Czytałam już wiele wypowiedzi i myślę, że i Ciebie one kręcą. To naprawdę ogromna satysfakcja robić coś dla innych, jeśli się to potrafi. Też nie raz już tego doświadczyłam.
Miałam to szczęście (teraz, z perspektywy lat tak na to patrzę) przejść poważną operację onkologiczną kiedy miałam 16 lat. Zawalił się świat egoistycznej jedynaczki. Ale powstał chyba nowy człowiek, który odkrył, że dawanie może być daleko bardziej ekscytujące od brania. Zajmuje się teraz trochę pracą charytatywną i sprawia mi to ogromną frajdę. I choć jest to na niewielką skalę - wierz mi, że kręci bardzo! Przekonałam się też w życiu, że czasem tak niewiele trzeba dać, żeby ktoś otrzymał to, czego akurat najbardziej potrzebuje. Trzeba tylko bardzo chcieć i nie liczyć ani na zaszczyty, ani na wzajemność. To i tak wcześniej czy później do człowieka wraca, choć czasem z innego zupełnie źródełka...

Opowiem Ci taką, niedawną historię... W wakacje moja bliska koleżanka wybrała się z synami nad morze. Młodszy - niespełna roczny - wylał na siebie czajnik z wrzątkiem. Poparzenia bardzo poważne 20% ciałka. Zadzwoniła do mnie płacząc ze szpitala z prośbą, żebym zechciała przygotować jakieś małe prezenciki dla personelu szpitala, który bardzo serdecznie dzieciakiem i nią samą się zajmował. Mąż miał to ode mnie odebrać i do niej pojechać. Pomyślałam wtedy, że muszę do niej napisać. Płakałam pisząc ten długi list, bo sama jestem matką (dziś już 19-letniego ananasa). Pisałam o niesłusznym poczuciu winy i o przypadkach, jakie dotykały znajomych, rozsądnych bardzo i opiekuńczych rodziców. Kiedy spotkałyśmy się jesienią, rzuciłyśmy się sobie w objęcia. Sporo było wzruszeń i niejedna łezka w oku się zakręciła... Usłyszałam wtedy jedne z najpiekniejszych słów w życiu, które brzmiały mniej więcej tak:

"Jolu, nawet nie wiesz ile ten Twój list dla mnie znaczył, kiedy byliśmy tam z Misiem sami w szpitalu, a z bliskimi łączyły mnie tylko krótkie rozmowy telefoniczne.... Przeczytałam ten list i bardzo mi pomagał. Wiedziałam, że tam gdzieś daleko jest ktoś, kto o mnie myśli i mnie rozumie. Kto jest ze mną w tych trudnych chwilach. Czytałam go i płakałam nad nim chyba z kilkadziesiąt razy i znam go prawie na pamięć. Litery są już tak rozmazane moimi łzami, że części tekstu nie można już przeczytać. Ale twój kochany list przyniósł mi ogromną ulgę i dał siłę. I tego nie zapomnę Ci do końca życia."

Wiesz, nawet teraz poszły łezki... ale już szczęsliwe. Maluch trafił w ręce świetnego fachowca. Jest jeszcze wiele do zrobienia, ale za lat parę chirurdzy plastyczni naprawią to, czego teraz jeszcze się nie dało.

A ja przekonałam się o tym, jak wielką moc może mieć słowo, szczególnie wtedy, gdy z serca płynące. I jak wiele można zyskać dając tak niewiele, by tylko z sercem! Zyskałam przyjaciół!

Ściskam Cię mocno i przesyłam wiele ciepłych myśli z życzeniami bardzo płodnej weny twórczej!

Jola Janowska





18 lutego 2006 r.

  • /spojrzenia/879-powiedzie-kocham-ci
  • /spojrzenia/877-mio-wiatoci