Jak dzięki przypadkowi nie zostałem tłumaczem honorowym

I niby wszystko jest w porządku



Na początku lat dziewięćdziesiątych zaproponowano mi tłumaczenie jednej z książek angielskiej multipisarki (napisała ponad 500 powieści), Barbary Cartland. Skuszony obietnicą wysokiego honorarium, zgodziłem się bez wahania. Poświęciłem niemal dwa miesiące, upalnego wówczas lata, na tłumaczenie wskazanej pozycji. Firmą, które oszukało wtedy dziesiątki podobnych jak ja tłumaczy, było wydawnictwo AMBER. To, że po niemal roku wypłacono mi ledwie jedną trzecią obiecanego honararium, zawdzięczam tylko przypadkowi. Do przetłumaczenia tej ksiażki namówił mnie bowiem ojciec jednej z moich uczennic, który pracował w tym wydawnictwie. Prawdopodobnie tylko z tego powodu stanął wobec mnie w bardzo przykrej dla siebie sytuacji i wypłacił mi pieniądze ze swojej i dwóch swoich kolegów kieszeni. W moim przypadku "usprawiedliwieniem" wydawnictwa był bardzo ciężki wypadek samochodowy jego dyrektora.

W kilka miesięcy później pani Ewa Niewiarowska z ówczesnego tygodnika Wprost tak opisała ten oszukańczy precedr.

Marek


***

W kraju działa kilkaset wydawnictw, które opierają swój repertuar głównie na przekładach. Stałym problemem wielu z nich jest: jak wydać książkę obcojęzyczną nie płacąc tłumaczowi. Tę sztukę do perfekcji opanowało tak wiele firm, że można już mówić o zjawisku "oszukanego tłumacza".

Sposób najprostszy to dać do prasy ogłoszenie treści następującej: "Wydawnictwo X poszukuje młodych, zdolnych tłumaczy". Na taką ofertę zgłasza" się wielu chętnych do wypróbowania swych sił w tym zawodzie. Każdy musi jednak przejść mały sprawdzian swych umiejętności, gdyż wydawnictwa nie stać na ryzyko. Tak więc potencjalny tłumacz dostaje 20 stron tekstu do przełożenia na język polski. Oczywiście, próba wypada negatywnie. Wydawnictwo dziękuje przybyłym za udział w eliminacjach, a przetłumaczone strony wrzuca do komputera.

Okazuje się, że każdy uczestnik sprawdzianu dostał inny fragment tej samej książki. Tekst, rzecz jasna - wymaga pewnych poprawek, szlifów redakcyjnych, a potem ukazuje się jako książka. W tej sytuacji ma znaczenie, kto figuruje jako autor przekładu. I niby wszystko jest w porządku, nikt do nikogo nie może mieć pretensji, gdyż ci potencjalni tłumacze i tak nie są w stanie rozpoznać swych już przerobionych fragmentów.

Inny przykład: tłumacz przebrnął przez eliminacje, dostaje więc w nagrodę propozycję pracy nad całym tekstem[to mój przykład - przyp. Marek]. Wydawca nie spieszy się ze spisywaniem umowy, bo 20 dobrze przełożonych stron "nie daje gwarancji jakości całego przekładu". Wyznacza za to termin wykonania pracy - powiedzmy dwumiesięczny - i oświadcza, że "krótkoterminowe zlecenia są szybko i dobrze płatne". Tłumacz wywiązuje się ze swego zadania w wyznaczonymi terminie i oddaje maszynopis. Wydawnictwo uznaje, że tłumacz wywiązał się z umowy wówczas, gdy "przyjmuje maszynopis", tzn. kiedy uzna przekład za dobry i poprawny językowo. Ponieważ nikt nie jest w stanie podać wiążącego terminu, zaczyna się prawdziwa zabawa: dziś nie ma dyrektora, jutro czasu, a pojutrze pieniędzy. A najważniejsze, nikt nie spisał umowy, która jest podstawą płatności i nikt nie daje gwarancji, że książka ta zostanie w ogóle wydana.

Tłumacz, który swe zadanie wykonał terminowo i - co najważniejsze - dobrze, zostaje potraktowany jak natrętny petent. Nie ma umowy, więc nie wie, czy jakiekolwiek prawo jest go w stanie obronić. "Czuję się oszukany i bezsilny" - zwierzył się jeden z oszukanych tłumaczy. Na razie. Być może zdecyduje się wynająć adwokata.

Niestety, coraz częściej umowy pisemne zastępuje się ustnymi, które nie są w żaden sposób wiążące. Wydawca obiecuje na przykład stawkę od arkusza, a potem okazuje się, że suma płatności zależy od procentu od sprzedanego nakładu. Kiedy nakład będzie sprzedany, tego też nikt nie wie. Taka umowa nie daje autorowi żadnego zabezpieczenia.

Albo inny przykład. Wydawca spisuje umowę z autorem czy tłumaczem, ustalając stawkę wynikającą z określonego nakładu książki [I ze mną spisano taką umowę - przyp. Marek] Według spisanej umowy, w razie wydania utworu w liczbie egzemplarzy większej niż jeden nakład podstawowy wydawca zobowiązany jest do wypłacenia tłumaczowi dodatkowego honorarium. Ale skąd można wiedzieć, kiedy wydawnictwo przekroczy ustaloną liczbę egzemplarzy? Oczywiście, każdy porządny wydawca informuje o tym autora, przekazując należne mu honorarium. Niestety, w Polsce często mamy do czynienia z zatajaniem tych danych. Zdarza się, że wydawca po wydrukowaniu pewnej liczby egzemplarzy książki zabiera z drukarni cały skład z tzw. stopką wydawniczą. Jak to jest możliwe, trudno powiedzieć, gdyż skład z ową stopką są własnością drukarni i nie mają prawa być wydane nikomu. Oznacza to, że od tego momentu wydawca może drukować dowolną liczbę egzemplarzy w Polsce czy też poza jej granicami - np. w dawnym Związku Radzieckim. Próba udowodnienia takiego nadużycia będzie nie lada problemem. Jakie szanse obrony swych interesów może mieć autor? Czy pozostaje mu skierowanie sprawy na drogę sądową, czy też zgłoszenie swych podejrzeń do urzędu skarbowego?

Wydaje się, że wielu tłumaczy, którzy ciągle nie mogą zastać szefa wydawnictwa w biurze, spotka się z nim w gmachu sądu.
  • /wasnym-gosem/186-dlaczego-si-usmiecham
  • /wasnym-gosem/192-ciechociskie-refleksje-2