O włos od śmierci

 

Podczas wyprawy na polowanie zostali niespodziewanie zaatakowani przez rój os



 

DEBBIE JACOBY WALKER popatrzyła w górę i uśmiechnęła się. Nad stuletnimi cyprysami i dębami trzęsawisk Florydy szybowały orły. Vvchowana w odległym stanie Meryland czuła deszcz emocji, gdy wjeżdżała do tego dzikiego gąszczu do jazdy po mokradłach. Terenowy wóz bez dachu był wysoko zawieszony - miał metrowej średnicy opony, przypominał czołg. Czuła się w nim bezpieczna. Parujące bagna pełne krokodyli i węży nie były jej żywiołem.

Debbie, 41-letnia matka dwójki dzieci, siedziała w aucie, które zbudował jej mąż Ben specjalnie do jazdy po mokradłach. Terenowy wóz bez dachu był wysoko zawieszony - miał metrowej srednicy opony, przypominał czołg. Czuła sie w nim bezpieczna.

Tego dnia pod koniec października 1995 roku rozpoczynał się sezon myśliwski. 46-letni Ben, właściciel szkółki leśnej wziął urlop, zeby zapolować na jelenie i dziki.

Zabrał ze sobą Debbie i obu synów, 4-letniego Matthewa i 2-letniego Marka.

Zmęczeni dtugim dniem, ukołysani kolebaniem wozu, chłopcy przysnęli z tyłu. Pod ich podwyższonymi siedzeniami, w dużej klatce leżały spokojnie dwa psy myśliwskie Bena.
- Może powinniśmy już wracać? - spytała Debbie późnym popołudniem.
- Wystarczy trzymać się własnych śladów, a wrócimy przed zachodem słońca - zapewnił ją Ben.

WALKA

Pojazd uwiązł w gałęziach. Ben wszedł na olbrzymią oponę, żeby je wyciąć. Przez warkot silnika do Debbie dotarł skowyt psów.
- O Boże! - zawołał jednocześnie Ben.
- Co się stało? - spytała.

Ben drapał się przez dżinsy. Debbie spojrzała na męża i zobaczyła, że od kostek po uda pokrywa go gruby, pulsujący koc żółtych owadów. Wściekła chmara tysięcy os opadła na pojazd. Debbie poczuła ukłucia dziesiątek sztyletów.

Chłopcy! Odwróciła się i zobaczyła rój unoszący się nad śpiącymi dziećmi. Matthew obudził się z krzykiem, rozpaczliwie wymachiwał rękami.

"Mamusiu, niech one przestaną!", usłyszała płacz Marka. Ben zdołał wrócić za kierownicę. Wrzucił wsteczny bieg, ale ten nie chciał zaskoczyć.
- Musimy uciekać. Ja skaczę pierwszy. Rzuć mi dzieci - krzyknął.

Skoczył na oślep w wysokie podzwrotnikowe chaszcze. Prawą nogą uderzył w coś twardego, załamała się pod nim. Ciało przeszył rozdzierający ból.
- Debbie, czekaj! - dowlókł się do pojazdu. - Rzuć tu Marka! Ziemia jest miękka.

Debbie zawahała się. Jak mogła rzucić synka z wysokości ponad 2 metrów? I wtedy wielki, rozjuszony rój, zaatakował ją. Debbie krzyknęła, upuściła Marka i zwinęła się z bólu. Chłopczyk wylądował w błocie bez szwanku i Ben odciągnął go od pojazdu. Debbie upuściła Matthewa i wygramoliła się za nim.

Psy w klatce wyły jak opętane. Debbie krajało się serce. Nie mogę im pomóc. Muszę myśleć o rodzinie - postanowiła. Odtoczyła Matthewa od auta.
- Musimy osłonić dzieci! - krzyczała.

Z Benem otrzepywali osy z chłopców i zanurzali ich w błocie. Widziała jak przez mgłę. Zgubiłam okulary! -uświadomiła sobie. Miała tak słaby wzrok, że bez szkieł nie poruszała się nawet po domu.

Ben spojrzał na Debbie. Jej twarz przykryły osy - jak ruchoma maska. Policzki, czoło i podbródek zaczynały puchnąć - znak reakcji alergicznej, która może spowodować śmierć.
- Dęb, wynieś Marka. Odejdź kawałek stąd po śladach opon - nakazał Ben. - Matt pójdzie za tobą.

Debbie zgarnęła chłopca i ruszyła w tył, byle dalej od strasznych napastników. Wreszcie rój przestał ją ścigać.
- Idź za mamą - rzucił surowo Matthewowi Ben. - Ona się tobą zaopiekuje.

DECYZJA

Przerażony 4-latek, wciąż oblepiony osami, przedzierał się za nią.

Kiedy Debbie zobaczyła, że chłopiec jest sam, zrozumiała, że z Benem jest źle.
- Zostańcie tu - przykazała dzieciom. Ze spuszczoną głową, młócąc rękami, wróciła w żółtą burzę.
- Ben, spróbuj iść. Pomogę ci - wysapała łapiąc oddech. Ale nie zdołała podnieść tego 100-kilogramowego mężczyzny, metr osiemdziesiąt pięć wzrostu.
- Och, Ben. Co my poczniemy? - wołała z rozpaczą, a jej słowa przechodziły w bełkot.

Ben rozumiał, że sytuacja jest bardzo groźna. Sam strasznie cierpiał, a Debbie była w szoku. Kiedyś, po jednym użądleniu znalazła się w szpitalu. Nikt nie wiedział, gdzie są, a zmierzch się zbliżał.
- Posłuchaj, Dęb. Musisz biec po pomoc. Zostaw dzieci.
- Nie mogę! - odparła.
- Z chłopcami nie dasz rady. Idź, póki jeszcze masz siłę. Po śladach naszego wozu trafisz do obozowiska, które mijaliśmy.

Debbie wiedziała, że nie ma wyboru.
- Kocham cię, Ben. Zrobię, co w mojej mocy.

Patrzył za nią, jak kuśtykając znika z pola widzenia. Wydawało się niemożliwe, żeby zdołała sprowadzić pomoc. Ale oboje byli bardzo wierzący. Zaczął się modlić.

Debbie brnęła przez mokradła, starając się za wszelką cenę iść między koleinami. Bez okularów wszystko było za mgłą. Umysł jej stępiał, ciało ogarniał bezwład. Zdradziecki jad zaczynał robić swoje.

Przy wstrząsie anafilaktycznym najpierw alergeny jadu obniżają ciśnienie krwi, co zmniejsza dopływ tlenu do mózgu, serca i innych narządów. Następnie skóra i błony śluzowe puchną, zatykając gardło i drogi oddechowe. Jedne ofiary umierają natychmiast, inne duszą się powoli. Debbie była w początkowej fazie - słabła, traciła orientację i zboczyła ze swego szlaku.

SPOTKANIE

Phil Pellether od dawna ostrzył sobie zęby na to polowanie z kolegami. Zwierzyny nie brakowało, humory kompanom dopisywały, a jego coś gryzło. Wszyscy wyjechali, ale 45-letni dyrektor wydziału kultury w tym okręgu został, żeby zwinąć obóz. Sam nie wiedział, dlaczego.

Była godzina 16.25, kiedy wjechał półciężarówką na stare wąskie torowisko, którego myśliwi używali, jako drogę. Sto metrów przed sobą zobaczył jakąś sylwetkę. Utytłana w błocie kobieta słaniała się na nogach. Twarz miała potwornie opuchniętą. O Boże, pomyślał, ależ ona jest pobita!
- Nic pani nie jest?
- Moje dzieci nie żyją! Mąż złamał nogę... osy atakowały. Napadły na nas! - krzyczała Debbie.
- Pomogę pani. Znajdziemy ich razem - zaofiarował się Pelletier, próbując ją uspokoić.
- Nie dam rady. Duszę się. Potrzebuję lekarstwa - wycharczała. Miała j błędny wzrok i bladą, zszarzałą skórę.
- Zawiozę panią do Ortony - zaproponował Pelletier. - To 5 minut stąd. Tam jest sklep. Zadzwonimy po pomoc.
W Orionie pielęgniarka szybko wstrzyknęła Debbie adrenalinę. Zanotowała: stan krytyczny, zagrożenie życia.

W ambulatorium Debbie nie spuszczała wzroku z Pelletiera. W jej oczach widział nieme błaganie, żeby wrócił na bagna i odnalazł jej rodzinę. Ojciec dwojga dzieci rozumiał jej udrękę.
- Niech się pani nie martwi. Znajdę ich - uspokoił półprzytomną matkę.

POSZUKIWANIE

Pot lał mu się po plecach, ale grzał furgonetką 100 kilometrów na godzinę po szynach kolejowych w głąb mokradeł. Debbie opisała mu miejsce, w którym wyszła z lasu na tory.

Zobaczył przecinkę i ostro zahamował. Może to tutaj - pomyślał. Ale auto zaczęło się zapadać w trzęsawisku. Wycofał się szybko na tory i ruszył dalej. 15 metrów dalej trafił na kolejną przecinkę. Przypomniał sobie, że gdzieś tu były stare drogi drwali. To tędy musiala iść.

Światło dnia przygasało. Pelletier jechał, chociaż nie widział przed sobą drogi. Rytmiczny odgłos łopatek wentylatora chłodnicy pluskających w wodzie przypominał mu, że zbyt głęboko grzęźnie w błocie. Mignęło mu coś kolorowego. Przyhamował. W płytkiej kałuży siedział mały chłopiec! Mówił do siebie. Nie chcąc go wystraszyć, Pelletier zawołał z daleka:
- Mam twoją mamusię!

Dziecko odwróciło głowę w jego kierunku. Pelletier nie był przygotowany na taki widok. Z monstrualnej głowy sterczały uszy. Szyja, ręce i nogi 4-letniego Matthewa były potwornie opuchnięte. Na skórze - bladej i przezroczystej jak pergamin - widać było setki fioletowoczerwonych ukąszeń.

Pelletier wziął chłopca na ręce i niósł go ostrożnie do samochodu. Mały krzyczał i wił się z bólu. Dygotał z zimna, chociaż było ponad 30°C. W aucie patrzył tępo przed siebie, zwiesił głowę.

Traci przytomność - pomyślał Pelletier. - Muszę zawieźć dziecko do szpitala. Może uda się go uratować.

Cisnął gaz do dechy. Przy trzeciej wyrwie szczęście go opuściło. Woda przelała się przez maskę, silnik zamilkł. Pelletier wziął na ręce bezwładnego Matthewa i brnął po kolana w mokradłach.

Zauważył kogoś.To był zastępca szeryfa, Carlin Coleman, który wyruszył za Philem na miejsce wypadku.
- Chłopiec wymaga natychmiastowej pomocy! Musimy mieć specjalny wóz terenowy na te bagna, żeby wydostać pozostałych - zawołał Pelletier.

Taki wóz kolega Pelletiera zostawił w obozowisku. Powiedział o tym Colemanowi. Niebawem natknęli się na dowódcę straży pożarnej, Denni-sa Hollingswortha. Postanowili, że szeryf zabierze chłopca do sklepu w Ortonie, a Pelletier z Hollingsworthem wrócą na mokradła wozem z obozowiska. Było wpół do siódmej. Za godzinę ich szansę na znalezienie Marka i Bena Walkerów zmaleją do zera.

URATOWANI

Hollingsworth zauważył w błocie ślady opon.
- Zaraz, widzę dwa różne ślady - duży i mały. O, tu się przecinają.
- Ta kobieta mówiła, że jej mąż ma duży wóz - rzekł Pelletier. - Może tutaj zmyliła drogę i poszła za małym śladem? Dlatego tak szybko ją spotkałem. Nie mogła mieć więcej szczęścia.

Dwaj mężczyźni ruszyli po śladach dużych opon. Doszli do rozlewiska wody obrośniętego gąszczem palm karłowatych. Po jego drugiej stronie Pelletier dostrzegł zarys głowy.

Hollingsworth skoczył i z furią przedzierał się na przełaj przez mroczne trzęsawisko. Zobaczył spuchniętą, szarą jak popiół twarz 2-letniego Marka. Strażak zdławił łzy i porwał w ramiona ubłoconego malca.
- Wydostaniemy cię stąd, bracie - zapewniał dziecko łamiącym się głosem.

Przyniósł chłopca do Colemana, który natychmiast odjechał z nim do Ortony.

Ben Walker nie ruszył się od odejścia Debbie. Wołał swoich synów, ale bez skutku. Bał się, że poszli za matką i gdzieś się zgubili. Jedyna pociecha, że osy dały mu spokój. Atakowały teraz wóz terenowy, którego silnik nadal pracował. Ben tracił przytomność z bólu. Ledwo słyszał nadjeżdżający samochód i męski głos.
- Ben? Nic ci nie jest? Idziemy po ciebie.
- Dzięki Ci, Boże. Dzięki Ci - powtarzał Ben.

Niedługo potem myśliwi zapuścili się na mokradła, żeby uwolnić psy, które przeżyły atak os. W końcu spalili ich gniazdo. Większość gniazd dzikich os znajduje się pod ziemią. To rozrosło się w górę i zajęło zwalony pień. Najwyraźniej wóz Walkerów uderzył w nie kołem i rozjątrzył osy.


Debbie, która była o włos od śmierci, doszła do siebie w szpitalu Columbia East Pointe. Ben miał skomplikowane złamania kości prawej nogi. Przeszedł kilka operacji i wrócił do pracy. Chłopcy szybko wydobrzeli i nie dręczą już ich nocne koszmary. Wspomnienia chwil grozy i bólu bledną. Pozostaje przekonanie, że najważniejsza jest miłość, że to ona wyzwala w nas odwagę i zdolność do poświęceń.

Pod sklepem w Ortonie do dziś mieszkańcy opowiadają o tych dziwnych zbiegach okoliczności - gdy odpowiedni ludzie zjawili się w odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu. I o tym, że każdy krok, na pozór fałszywy okazywał się zbawienny.

Mówią, że to cud.





Tekst: GERRY JOHNSON
Tłumaczenie: ANNA KOŁYSZKO
Przeglą Reader's Digest 1997

 

  • /biblioteka/47-opowiadania/285-skok-w-gorsk-otcha
  • /biblioteka/47-opowiadania/283-w-paszczy-rekina