To dziecko jest bardzo chore

 

 

Minęło wiele lat od narodzin Lee. Mimo to świetnie pamiętam tamten dzień maja 1963 roku, kiedy wzięłam synka po raz pierwszy w ramiona i spojrzałam na jego drobną twarzyczkę. Zawinęłam delikatne blond włoski w loczek na czubku głowy i pogładziłam opuszkiem palca łuk ciemnych brwi. Wiercił się w pieluszce pętającej mu ruchy, a kiedy zwróciłam się do niego pieszczotliwie po imieniu, otworzył nabrzmiałe po porodzie oczka.

Mój mąż Kay i ja nie mogliśmy się nacieszyć naszym siódmym dzieckiem. Nasza duża gwarna rodzina mieszka w Boise, stolicy stanu Idaho.

Najstarsza 14-letnia Mary była już atrakcyjną pannicą i chętnie matkowała rodzeństwu. Spokojna i nieśmiała 12-letnia Patty wolała zaszyć się z książką w kącie. Natomiast niespełna 11-letnia Irene tryskała energią. Zawsze była w ruchu, wszędzie wnosiła ożywienie.

8-letni Stanley to najstarszy z chłopców. Miał głębokie dołeczki, czarujący uśmiech i już był ulubieńcem koleżanek w szkole. Steven, wrażliwy 5-latek, do wszystkiego podchodził ostrożnie i nieśmiało, oprócz gry w piłkę. Na boisku wstępował w niego lew. Rozkoszny 3-letni Roger - do niedawna najmłodszy w rodzinie - pakował się na kolana komu tylko mógł.

Pominąwszy coś, co wyglądało na uczulenie na mieszankę mleczną, pierwsze tygodnie Lee po powrocie ze szpitala przebiegały gładko. Do pewnego ranka, kiedy w kuchni szykowałam kanapki, a Stanley bujał Lee.
- Lee się dusi!- krzyknął nagle.

Obróciłam się na pięcie. Lee wygiął się w łuk i młócił rozpaczliwie rękami nad głową. Posiniał na twarzy. Kiedy porwałam go w ramiona, przelewał się przez ręce.

Odchyliłam mu głowę do tyłu, przyłożyłam usta do jego nosa i ust. Wdmuchnęłam mu gwałtownie powietrze do buzi. Pierś ani drgnęła. Znów dmuchnęłam. I znów nic. Najwyraźniej powietrze nie dochodziło do płuc. Czy coś mu utkwiło w gardle?

Przechyliłam go głową w dół i klepnęłam mocno w plecy. Nie ruszał się. Ledwo powstrzymywałam się przed wpadnięciem w histerię, uderzałam niemowlę raz po raz w plecy. Nagle z ust wypadł mu kłąb ciemnego śluzu. Nie tracąc ani chwili, położyłam syna na plecach i nacisnęłam palcami pierś. Ucisk, zelżenie, ucisk, zelżenie. Wydawało mi się, że minęła wieczność, ale wreszcie złapał oddech.

Chwilę oddychał chrapliwie, a gdy płuca napełniły się powietrzem, zaczął płakać.

Kilka minut później znalazłam się w gabinecie naszego lekarza - sąsiada. Dokładnie zbadał Lee. Wszystko było w normie.
- Pewnie po porodzie została mu jakaś wydzielina w płucach, która stanęła mu w gardle. Nie widzę powodów do obaw. Zmienię mu jednak mieszankę, bo stracił na wadze, a to mi się nie podoba - stwierdził lekarz.

Mijały tygodnie i historia się nie powtórzyła, ale Lee nadal tracił na wadze. Wreszcie w lipcu zabrałam go do dziecięcego alergologa Williama L. Venninga. Wysoki, dość szczupły lekarz miał pod pięćdziesiątkę, przenikliwe ciemne oczy i onieśmielający sposób bycia. Wszedł do gabinetu, taszcząc wysoki stołek na trzech nogach. Przed laty przeszedł operację kręgosłupa, od tamtej pory nie mógł go zgiąć. Stołek zaprojektowano mu tak, żeby nie musiał się schylać nad stołem do badań.

Skinął głową, żebym położyła Lee na stole.
- To dziecko jest bardzo chore - sucho stwierdził, rozpoczynając badanie.

Obejrzał skrupulatnie każdy centymetr chudziutkiego ciałka. Dźgany i opukiwany Lee donośnie protestował.
- Tu jest coś więcej niż zwykłe uczulenie - rzekł wreszcie lekarz, a ja spytałam, co to może być.
- Mam pewne podejrzenia, ale potrzebne jest badanie. Nie ma co się martwić, póki nie ustalimy na pewno - odburknął.

Po tych niepokojących słowach skinął, żebym usiadła, a sam wyszedł. Po chwili wrócił z pielęgniarką. Włożył rękę Lee do plastikowej torebki i owinęli ręcznikami- Lekarz wyjaśnił, że Lee będzie musiał się pocić.

Minuty płynęły bardzo wolno. W końcu doktor Venning i pielęgniarka odwinęli rękę Lee i ostrożnie odcisnęli jego maleńką dłoń na czerwonej galaretowatej substancji w pojemniku. Został po niej żółtawobiały ślad.

Pielęgniarka wstrzymała na ułamek sekundy oddech, lekarz opuścił nieznacznie ramiona.

Zrozumiałam, że już wiedzą.

Lekarz zwrócił się do mnie z kamienną twarzą.
- To był test na mukowiscydozę. - powiedział. - Nie jest aż tak precyzyjny, jak te przeprowadzane w szpitalach, ale pani syn ma wszystkie objawy.

Przez następny tydzień biedny Lee przechodził wiele różnych badań, a ja zaczęłam czytać o tej dziwnej chorobie.

Dowiedziałam się, że mukowiscydoza to choroba genetyczna, w której gęsta, lepka wydzielina uszkadza układ trawienny i niszczy płuca. Wszystkie broszury i artykuły medyczne kończyły się tak samo - nie ma na to lekarstwa i tylko nieliczne dzieci dożywają wieku szkolnego.

Chciałam wiedzieć coś więcej, lecz doktor Venning nie należał do gadatliwych, a jego oschłość zniechęcała do zadawania pytań. Brakowało mi krzepiącej życzliwości naszego lekarza rodzinnego.
Doktor Venning zlecił bardziej dokładne badanie potu. W szpitalu przyszedł na salę do Lee późnym wieczorem.
- Wynik nie wskazuje na tę chorobę - oznajmił bez wstępu.

Oszołomiona z radości pochyliłam się nad łóżeczkiem synka. Zachwycona informacją nie zauważyłam, że doktor Venning nie jest zadowolony. Z mroczną miną osłuchiwał uważnie płuca Lee, nie zwracał uwagi na moją paplaninę.

Kazał zrobić następne badanie, po kilku dniach następne. I znów wyniki były dobre. Zlecił jeszcze jedno badanie, ostateczne.
- Przecież wszystkie badania, poza tamtym pierwszym w pańskim gabinecie, wypadły dobrze - protestowałam zdumiona.
- No, owszem. Ale mam przeczucie. Wszystkie objawy wskazują na mukowiscydozę - tłumaczył.

Kilka dni później nadeszły wyniki. Tym razem niedobre.

Rokowania dla Lee? Będzie miał szczęście, jeżeli dożyje do drugich urodzin.





 

Tłumaczenie: ANNA KOŁYSZKO
Źródło: Reader's Digest Czerwiec 1999

  • /pisane-noc/156-nie-martw-si-mamo-nic-mi-nie-jest/658-zaczyna-si-walka